Pages

sobota, marca 31, 2018

# Blogowe podsumowanie marca

Marzec okazał się dla mnie bardzo pracowitym miesiącem. Było bardzo intensywnie zawodowo, jak co roku mniej więcej o tej samej porze, tym bardziej więc doceniłam zaplanowane wcześniej posty, które publikowały się niezależnie od moich poczynań. Jeśli chodzi o sprawy rodzinne, to trochę dopadła nas choroba, poczułam też chyba wiosenne przesilenie, bo mimo 9 przeczytanych książek, marzec nie był dla mnie tak łaskawy czytelniczo, jak bym chciała. 
Lista lektur:

1. "Krüger. Szakal" Marcin Ciszewski - 6
2. "Krüger. Tygrys" Marcin Ciszewski - 5
3. "Najlepszy" Łukasz Grass - 6
4. "Ucieczka na szczyt" Bernadette McDonald - 6
5. "Yellow Bahama w prążki" Ewa Nowak - 6
6.  "Wojna w Jangblizji. We wnętrzu" Agnieszka Steur - 5
7. "Światło o poranku" Krystyna Mirek - 5
8. "Sprzeczne sygnały" Kasia Bulicz - Kasprzak - 5
9. "Tajemnica diabelskiego kręgu" Anna Kańtoch - 5


 Imprezy kulturalne:


Już na początku marca, bo 3.03, udało mi się wziąć udział w wymianie książkowej, organizowanej przez Śląskich Blogerów Książkowych. Tym razem miała ona miejsce w Zabrzu, w naszej zaprzyjaźnionej księgarni Victoria. Frekwencja wymianowa była całkiem zadowalająca, udało się wymienić aż 236 książek z trzech kategorii. Jako że miałam dyżur na stoisku, nie mogłam zająć się robienniem zdjęć, stąd też tylko jedno, pożyczone ze strony ŚBK.

Sama również, po przejrzeniu półek, przygotowałam ponad 30 książek do wymiany. Nie udało mi się wprawdzie wymienić wszystkich, ale co się odwlecze, to nie uciecze, bo niewykorzystane książki można wymienić na kolejnej imprezie.

Poniżej znajdują się dwa wymiankowe stosy, jeden mój  własny, drugi należy do mojej Córki,  która również aktywnie wymienia sobie książeczki, z których już wyrosła:      


"Nieodnaleziona" Remigiusz Mróz
"Endgame. Wezwanie" James Frey
"Metro. Dom" Yves Grevet
"Kwiat diabelskiej góry" Katarzyna Enerlich  
"Pozorność" Natalia Nowak - Lewandowska
"Gra cieni" Charlotte Link
"Krzywe 10" Ewa Nowak 
 "Brigitte Jones. Szalejąc za facetem" Helen Fielding


"Dewey. Wielki kot w małym mieście" Vicki Myron, Bret Witter
"Bałagan" Keri Smith
"Księga zaklęć Mal" Tina McLeef

***
Dokładnie tydzień później, bo 10.03, udało się nam ponownie spotkać w grupie Śląskich Blogerów Książkowych (wprawdzie w okrojonym składzie i na parę chwil, ale to szczegół) w celu świętowania 18-tych urodzin naszego blogowego kolegi Patryka. Była kawa, było ciasto i dokumentacja tego wydarzenia w postaci jednego zdjęcia:


 [zdjęcie pochodzi ze strony ŚBK]

***
W tym samym dniu, w Katowicach miała też miejsce konferencja BloSilesia, czyli spotkanie blogerów i influencerów, którzy szukają inspiracji i motywacji dla swoich blogowych działań. Konferencja opierała się na 4 prelekcjach blogerów, którzy w różny sposób rozwinęli swoje pasje, przekształcając je w sukces. O  tym o tym spotkaniu dokładnie napiszę w innym poście, więc dzisiaj tylko nadmienię, że impreza była bardzo udana, a mnie samej udało się z konferencji wyciągnąć wiele interesujących wniosków dla siebie.


***

Natomiast w kolejny weekend, 25.03 w katowickim Empiku w Silesia City Center miało miejsce spotkanie autorskie z Szymonem Radzimierskim, młodym podróżnikiem, który opowiadał o kulisach powstania swej najnowszej książki "Etiopia. U stóp góry ognia". Wydarzenie to było częścią Festiwalu Przecinek i Kropka, dzięki któremu w miastach w całej Polsce odbywały się ciekawe spotkania z literaturą dziecięcą.


Powiem Wam, że choć początkowo byłam nastawiona sceptycznie do kolejnego małego podróżnika, to Szymon jest tak fajnym i bystrym dzieciakiem, że jego spotkanie autorskie potoczyło się ciekawiej i bardziej energetycznie, niż niejedno, na którym gościł dorosły. Warto też wspomnieć, że jest on samodzielnym autorem tej książki. Nikt go w pisaniu "Etiopii" nie wyręczał, ani, poza standardową korektą i redakcją, nie pomagał. Będę obserwować jego dalsze poczynania, bo może z niego wyrosnąć całkiem niezłe ziółko!

Nowości książkowe:


"To nie może być prawda" Hanna Dikta
"Dotyk słońca" Karolina Wilczyńska
"Szeptucha", "Żerca", "Noc kupały" Katarzyna Bernika Miszcczuk
"Porwania" Agnieszka Pietrzyk
"Sztuka śmierci" Aleksandra Marinina
"Sprzeczne sygnały" Katarzyna Bulicz - Kasprzak
"Jak ziarnka piasku" Joanna Jagiełło
"Natalia" Magdalena Wala
"Tamta dziewczyna" Erica Spindler
"Światło o poranku" Krystyna Mirek
"Przytulajka" antologia
"A gdyby tak..." Sylwia Trojanowska
"Napisz do mnie" Lidia Liszewska, Robert Kornacki


"Dzieci z wyspy Saltkrakan" Astrid Lindgren
"Zagadka zaginionej kamei" Marta Guzowska
"Dziewczyny kodują" Stacia Deutsch
"Kłopoty za rogiem" Chris Higgins
"Etiopia. U stóp góry ognia" Szymon Radzimierski
"Psierociniec. W poszukiwaniu straconego węchu" oraz "Psierociniec" Agata Widzowska
"Ignaś" Wioletta Piasecka

Filmowo:

W marcu obejrzałam 6 filmów. Cztery z nich są wynikiem posiadania Netflixa, dwa udało mi się, o dziwo, obejrzeć w telewizji.


 [zdjęcia okładek pochodzą ze strony Filmweb]

1. "Everest" reż. Baltasar Kormákur - produkcja oparta na prawdziwych wydarzeniach z roku 1996, przedstawiająca tragiczną w skutkach wyprawę komercyjną na Everest. Wspaniałe zdjęcia, pokazujące ogrom i piękno gór, ale też uświadamiające, jakie niebezpieczeństwo ze sobą niosą.

2. "Piąta fala" reż. J Blakeson - młodzieżowy thriller/s-f, nakręcony na podstawie powieści Ricka Yancey'a o tym samym tytule, którą czytałam dość dawno temu. Świat pogrążony w chaosie po ataku kosmitów, a w samym środku nastolatka Cassie, próbującą uratować przed niebezpieczeństwem swojego małego brata. Dość przyjemna produkcja, którą dobrze się ogląda. Ma spektakularne momenty katastroficzne i wiernie odwzorowuje fabułę książki. 

3. "Projekt: Monster" reż. Matt Reeves - obraz łączący w sobie elementy fantastyki, horroru i filmu katastroficznego. Manhattan zostaje zaatakowany przez potwora nieznanego pochodzenia, a w samym centrum walki z bestią znajduje się czwórka bohaterów, pragnąca uratować przyjaciółkę, uwięzioną w jednym z wieżowców. Film przypomina trochę "Godzillę", ale dzięki temu, że na początku nie wiadomo z czym mamy do czynienia, cała akcja robi się znacznie ciekawsza. Do tego całość nakręcona jest z perspektywy jednego z chłopaków, który nagrywa wydarzenia amatorską kamerą. 


 [zdjęcia okładek pochodzą ze strony Filmweb]

4. "Stolik 19" reż. Jeffrey Blitz - całkiem niezły komediodramat, rozgrywający się w czasie pewnego przyjęcia weselnego. Eloise na ślubie swej przyjaciółki, ląduje przy stoliku 19, składającym się z samych nieproszonych gości. Jako że w przeddzień wesela zerwała ze swym chłopakiem, będącym jednocześnie bratem panny młodej, ślub nie jest dla niej okazją do świętowania. Jednak nietypowe towarzystwo, z którym przyjdzie jej spędzić czas podczas przyjęcia, da jej wsparcie, jakiego nigdy by się nie spodziewała.

5. "Planeta singli" reż. Mitja Okorn - jedna z lepszych polskich komedii romantycznych, jakie miałam okazję oglądać. Głównie dzięki świetnej roli mojego ulubionego aktora, Macieja Stuhra, ale także również dzięki fajnemu pomysłowi na fabułę. Jest sympatycznie, zabawnie i z przesłaniem. 

6. "Gra Geralda" reż. Mike Flanagan - do tej pory czytałam tylko jedną powieść Kinga i była to właśnie "Gra Geralda". Jest to bardzo nietypowa historia, zupełnie odbiegająca od formuły horroru, będąca raczej thrillerem psychologicznym, rozgrywającym się w umyśle bohaterki. Byłam trochę sceptycznie nastawiona do tej produkcji, bo jednak odtworzenie specyficznego klimatu powieści, czegoś na granicy snu i jawy jest niezmiernie trudne, jednak film okazał się nad wyraz udany. Oszczędny w swoim wyrazie, a jednocześnie bardzo sugestywny i mroczny.
 
Serialowo:


Od początku marca jestem pełnoprawną użytkowniczką Netflixa. Była to dość długo rozważana decyzja, bałam się bowiem, że ucierpi na tym moje czytanie. Na szczęście korzystanie z tego serwisu nie odbiło się jakoś szczególnie na moim wolnym czasie. W każdym razie staram się dawkować go spokojnie, co nie zmienia faktu, że co nieco w marcu już obejrzałam.

Przede wszystkim postawiłam na cały sezon "13 powodów", czyli serial młodzieżowy, nakręcony na podstawie powieści Jay'a Ashera o tym samym tytule. Historia ta jest bardzo przejmująca i pełna emocji. Ma bardzo mocny wydźwięk, wiele dramatycznych momentów, ciężko ogląda się go zwłaszcza rodzicom. Osobiście bardzo przeżyłam te 13 odcinków. 

Serial w dość sugestywny sposób, jak środowisko szkolne i rodzinne reaguje na samobójstwo 17 letniej Hannah Baker. Dziewczyna tuż przed śmiercią przekazuje szkolnemu koledze zestaw 13 kaset, na których nagrała wyjaśnienia, tłumaczące, co skłoniło ją do tak desperackiego kroku. Kiedy taśmy zaczynają "wędrować" po szkole, okazuje się, że za każdym z powodów stoi jeden z uczniów liceum, do którego uczęszczała Hannah.


W marcu obejrzałam też pierwszy sezon "Kronik Frankensteina", brytyjskiego serialu, nawiązującego do bohatera książki Mary Shelley. Niestety produkcja spodobała mi się średnio i chyba nie skłonię się w najbliższym czasie do sezonu drugiego, bo szkoda mi to po prostu na to czasu. Całość jest bardzo mroczna, co nie jest akurat wadą, problem leży natomiast w tempie akcji. Wydarzenia toczą się bardzo leniwie i flegmatycznie, obrazy są ciemne, ponure i nie ratuje tego nawet świetna kreacja Seana Beana. Odcinek pierwszy, który wprowadza w całą opowieść, faktycznie rozbudza ciekawość i daje nadzieję na interesujące rozwinięcie. Później jest już nieco gorzej, dobrze więc, że sezon jest krótki i kończy się tylko na 6 odcinkach.

Inspektor portowy, John Marlott, znajduje na brzegu Tamizy zwłoki, które wyglądają, jak ofiara książkowego doktora Frankensteina. Zaczyna prowadzić nieoficjalne śledztwo w tej sprawie, które prowadzi go w najmroczniejsze zakamarki XIX wiecznego Lodynu. Jednocześnie Marlott walczy ze swoimi prywatnymi demonami, związanymi z jego rodziną i chorobą, która wyniszcza go od lat.

Trzecim serialem, którego aż dwa sezony w całości obejrzałam w tym miesiącu jest  "Santa Clarita Diet". Na tą komediową produkcję, z genialną rolą Drew Barrymore, natrafiają zupełnie przypadkowo, po obejrzeniu zwiastuna sezonu drugiego. Lubię takie historie, a czarny humor idealnie wpasował się w mój gust. Dobrze, że odcinki SCD są dość krótkie, a sezon ma ich tylko 10, bo pewnie utknęłabym w Netflixie na dłużej. 

Joel i Sheila są zwyczajnym małżeństwem z nastoletnią córką. Mieszkają w małym miasteczku, gdzie wszyscy się doskonale znają, są agentami nieruchomości i prowadzą ustabilizowane, trochę nudne życie. Pewnego dnia okazuje się że Sheila zapada na jakąś dziwną chorobę, w wyniku której przemienia się w nieumarłą. W związku z tym, ich codzienne, nudne życie zmienia się diametralnie w niepokojące i przedziwne, ale też bardzo zabawne. Cała rodzina postanawia, mimo tej całej sytuacji, żyć normalnie, co oczywiście nie jest łatwe i stanowi ciągłe wyzwanie. Tym bardziej, że Sheila zaczyna odczuwać głód, a jak wiadomo, nieumarli nie najedzą się surową wołowiną... 

 Muzycznie:

Marzec brzmiał mi dwoma zupełnie skrajnymi utworami. Przede wszystkim "Manifestem" całej grupy międzynarodowych twórców: L.U.C, Grubsona, Promoe, Rapsusklei, WÖYZA, BRK feat. JAN (REBEL BABEL) 




oraz coverem świetnej piosenki Dawida Podsiadło "Nieznajomy", w wykonaniu zespołu Tulia. Folkowe klimaty nie są mi bliskie, ale ta wersja jest elektryzująco piękna:


A jak Wam minął marzec?

Sardegna

czwartek, marca 29, 2018

"Strzały nad jeziorem" Marta Matyszczak



Wydawnictwo: Wydawnictwo Dolnośląskie
Liczba stron: 304
Moja ocena : 6/6

"Strzały nad jeziorem" to trzeci tom serii "Kryminał pod psem" autorstwa naszej śląskiej koleżanki, Marty Matyszczak, na co dzień prowadzącej portal książkowy Kawiarenka Kryminalna.

Pierwsze dwie części serii przeczytałam w zeszłym roku, a dziś, po lekturze tomu trzeciego, mogę potwierdzić z czystym sercem, że podtrzymuję wszystkie peany na cześć Autorki, Szymona, Róży i Gucia. "Tajemnicza śmierci Marianny Biel" okazała się zresztą dla mnie jedną z dziesięciu najlepszych książek, przeczytanych w 2017 roku. "Zbrodnia nas urwiskiem" zrobiła na mnie minimalnie mniejsze wrażenie, ale całość, jak najbardziej daje radę, a historia kryminalna, rozgrywająca się na irlandzkiej wyspie Inishmore, wciągnęła mnie swoim klimatem, niemalże w takim samym stopniu, jak śląska sprawa morderstwa w Chorzowskim familoku.

"Strzały nad jeziorem" nie rozgrywają się wprawdzie na Śląsku, nad czym bardzo ubolewam (nie ma bowiem nic lepszego, niż śląskie realia, pokazane z przymrużeniem oka z dużą dawką czarnego humoru), nie dzieją się także za granicą. Tym razem Autorka przenosi swych bohaterów do Barlinka, małej miejscowości wypoczynkowej w województwie zachodniopomorskim. Miejsce to jest nieprzypadkowe, bowiem jak sama Marta mówi, jest jej bardzo dobrze znane i bliskie sercu, z niezliczonych wspomnień i wakacji tam spędzonych. Dlatego właśnie kolejna część przygód  Szymona, Róży i Gucia umiejscowiona jest w tej, a nie innej miejscowości.

Kiedy po po powrocie z Irlandii bohaterowie wracają do kraju, Szymon niespodziewanie otrzymuje w spadku od profesora Czesława Koszyckiego, bardzo wielki spadek. Nagła zmiana finansowa miesza trochę w jego głowie, powodując nietypowe zachowania, które naprawdę mogą dziwić czytelnika, znającego detektywa od nieco innej strony. W każdym razie bogaty Szymon urządza sobie na nowo życie, a w tym czasie Róża próbuje uleczyć swoje złamane serce w Barlinku, gdzie uczestniczy w odchudzającym obozie kondycyjnym, upatrując w szczupłej sylwetce swój sukces uczuciowy. 

Róża ma jednak pecha, bo w centrum obozu, ktoś dokonuje zuchwałego zabójstwa. Z broni palnej zostaje zamordowany znany profesor, związany z pracami archeologicznymi nad nietypowym znaleziskiem z dna Jeziora Barlineckiego. Niepokojącym zbiegiem okoliczności o morderstwo zostaje oskarżona Róża, a jako że sprawa wydaje się być przesądzona na jej niekorzyść, prosi ona o pomoc Szymona i Gucia, którzy niezwłocznie przybywają na ratunek przyjaciółki, do Barlinka. 
Podejrzanych, jak to u Marty Matyszczak jest naprawdę sporo, a bohaterowie z charakterystyczną dla siebie charyzmą muszą odkryć, kto stoi za zabójstwem profesora, i jaki miał w tym cel, a przy okazji samemu nie narazić się na niebezpieczeństwo i wyjaśnić swoje prywatne sprawy. 
"Strzały nad jeziorem" bardzo mi się podobały. Trzymają poziom poprzednich powieści, może nie dorównują "Tajemniczej śmierci Marianny Biel", bo uważam, że śląska historia jest najlepsza, ale Barlinek też daje radę. Na początku nie mogłam uwierzyć, że Autorka postanowiła tak zmienić bohaterów: mentalność Szymona pod wpływem gotówki i fizyczność Róży, przez odchudzające wczasy, na szczęście ta ich metamorfoza nie trwała długo i po jakimś czasie wszystko, na szczęście, wróciło do normy.

Oprócz pomysłu na intrygę kryminalną, podobała mi się też strona, w którą podążyła relacja Szymona i Róży. Jeśli chodzi o Gucia, to tradycyjnie jest on poza wszelkimi ocenami. Zwierz ten jest postacią kultową, samą w sobie, nie potrzebuje żadnych upiększeń, nakładów finansowych czy pochwał, aby być gwiazdą tej książki.

Na koniec napiszę tylko, że gratuluję Marcie fajnego zmysłu obserwacji i podchodzenia do swoich powieści i bohaterów z wielkim dystansem i poczuciem humoru. Szymon, Róża i Gucio nie muszą być młodzi i piękni, żeby zdobyć sympatię czytelnika. Nie muszą też być krystalicznie czyści i perfekcyjni. Wystarczy, że będą po prostu sobą.

"Strzały nad jeziorem" oceniam na 6 i wypatruję kolejnej części, trzymając Autorkę za słowo, że pozwoli ona swoim bohaterom wrócić na Śląsk w poszukiwaniu nowej przygody.
Sardegna

wtorek, marca 27, 2018

"Ucieczka na szczyt" Bernadette McDonald



 Wydawnictwo: Agora
Liczba stron: 375
Moja ocena : ?/6

Stało się coś naprawdę niedobrego. I nie mówię tylko o styczniowej tragedii na Nanga Parbat, gdzie w wyniku próby pierwszego, zimowego wejścia zginął himalaista Tomasz Mackiewicz. To nie jest pierwsza śmierć w górach w historii polskiego himalaizmu, jednak, jak każda inna, jest niewyobrażalną tragedią. Jakby tego było mało, na nieszczęście, z całego ataku szczytowego, a później z akcji ratowniczej spod NP zrobiono szeroko komentowaną, głośną imprezę w mediach. Tak nie powinno się stać, bo co my ludzie z nizin wiemy na temat poruszania się po górach wysokich. Sporo osób wyszło jednak z założenia, że skomentuje, bo może. Pomijając już całą burzę medialną, jaka rozgrywała się wobec tych wydarzeń, stało się jeszcze coś, co dotknęło mnie osobiście.


Kiedy cały kraj zaczął interesować się górami i książkami wysokogórskimi, znikąd pojawiło się całe grono "specjalistów", świetnie znających się na temacie wspinaczki i ośmiotysięczników, komentujących wydarzenia na NP, jakby zdarzyły się one za miedzą, tacy ludzie zaczęli mnie otaczać. Wzięli  sobie chyba za punkt honoru uświadomić mi, że są w tym temacie zdecydowanie bardziej obeznani ode mnie. Oczywiście nie czuję się w żaden sposób ekspertem od gór, jednak śmiem twierdzić, że minimalnie lepiej orientuję się w literaturze górskiej, którą zresztą czytam od dawna, od osób, które zainteresowały się tematem dopiero po tragedii. 

W każdym razie, ilość informacji na temat gór, jaka mnie otoczyła, ogrom książek, które zostawały mi polecone (to nic, że większość z nich już czytałam, ale tym się rozmówcy akurat nie zainteresowali), przytłoczyła mnie na tyle, że zacząłam czuć autentyczną awersję na słowo "góry". Stało się coś, co wydawało mi się niemożliwe. Temat, który traktowałam bardzo osobiście, niemal, jak coś świętego, książki, o których pisałam z pasją, po prostu przestały mnie cieszyć. Stały się towarem "wyskakującym z lodówki", o którym każdy miał coś do powiedzenia. Moje wpisy, owego czasu publikowane na blogu i nie wzbudzające w czytelnikach większych emocji, stały się bardzo poczytne, a statystyki zamiast mnie cieszyć, tylko przygnębiały.

Nie chciałam uczestniczyć w tym przedstawieniu, jednak, jak na złość, w czasie całej tej szopki, czytałam "Ucieczkę na szczyt". Nieszczęśliwie, bo jeszcze w grudniu, zaczęłam tą lekturę. Czytałam sobie ją powoli, delektując się każdą historią Jerzego Kukuczki, Wojtka Kurtyki, Wandy Rutkiewicz, Artura Hajzera czy Krzysztofa Wielickiego. Zajęło mi dość dużo czasu,  bo i książka obszerna i druk mały, lektura przeciągnęła mi się więc na styczeń, aż do momentu tragedii... Potem czytać przestałam i udało mi się ją dokończyć dopiero pod koniec lutego, a kiedy zamknęłam ostatnią stronę ... nie poczułam nic. Absolutnie nic. 

Chyba pierwszy raz w życiu, czytają książkę o górach, nie odczułam żadnych emocji. Nadal są one mi bliskie, ale cały szał medialny zabrał mi całą przyjemność obcowania z literaturą wysokogórską. Nie potrafię nawet ocenić "Ucieczki na szczyt", stąd też zamiast konkretnej cyfry pojawił się pytajnik. Ciągle staram się spojrzeć na książkę jakoś obiektywnie, ale jedynie co czuję to wypalenie. Jest mi ogromnie przykro, bo Bernadette McDonald, od lat związana kulturą górską, wykonała w tej książce kawał dobrej roboty, której nie potrafię docenić.

 
Bernadette McDonald, kanadyjska dziennikarka, obserwując na przestrzeni dwudziestu lat osiągnięcia naszych rodzimych wspinaczy (od lat 90 - tych do 2012), udokumentowała najważniejszy rozdział w historii polskiego himalaizmu, a w kilku opowieściach, wzajemnie się przeplatających, opisała drogę do sukcesu najbardziej znanych postaci. Naszą rodzimą historię górską przedstawiła jednak w sposób bardziej ogólny, bez wnikania w szczegóły poszczególnych akcji. Autorka skupiła się raczej na społecznym wydźwięku wypraw, próbując połączyć je z zagmatwaną historią naszego kraju.  

"Ucieczka na szczyt" to takie kompendium wiedzy w pigułce o polskim himalaizmie, ale związanej ze "starą gwardią" wspinaczy. Nowe pokolenie buduje już swoją historię, która nie jest jeszcze w prawdzie spisana w formie jednego tomu, ale pewnie to wkrótce ulegnie zmianie. 

Na koniec tego osobistego wpisu, zostaje mi tylko mieć nadzieję, że za jakiś czas poczuję do literatury wysokogórskiej to, co kiedyś. Będę mogła przeczytać historię o ludziach gór, a potem napisać pełen pasji tekst na ten temat, bez poczucia, że jest on niewłaściwy, a ja nie mogę wyrazić tego, co czuję. Mam też nadzieję, że ludzie, dla których tragedia pod NP była tylko chwilowym zrywem do zainteresowania się himalaizmem, poczują, o co w nim tak naprawdę chodzi. Tego z całego serca im i sobie, życzę!



Sardegna

niedziela, marca 25, 2018

"Wojna w Jangblizji. We wnętrzu" cz.3 Agnieszka Steur


Wydawnictwo: Poligraf
Liczba stron: 384
Moja ocena : 5/6

Jangblizja, czyli fantastyczna kraina istniejąca równolegle do naszego świata, wykreowana przez panią Agnieszkę Steur, jest mi bliska od ponad pięciu lat, a wszystko za sprawą tego, że w 2013 roku przeczytałam przedpremierowo pierwszy tom tej historii "Wojna w Jangblizji. W Tamtym Świecie", a półtora roku później część drugą "W domu".  

Zostałam autentycznie urzeczona tymi dwoma historiami. Wszystko mi się w nich podobało, zarówno kreacja Jangblizji, przedstawiona z wielką dbałością o szczegóły i topografię (do książki dołączone są mapki, aby czytelnikowi łatwiej można było wyobrazić sobie, jak owa kraina wygląda, i co się w niej znajduje), jak i charakterystyka bohaterów, których w tej historii jest bardzo wiele, a jako że są to zarówno postacie pochodzące z Jangblizji, jak i mieszkańcy naszej rzeczywistości, zwanej Tamtym Światem, mamy w książce mnogość charakterów i wielu oryginalnych bohaterów. Jangblizja jest bowiem krainą zamieszkiwaną przez różnorakich mieszkańców, reprezentujących całą gamę gatunków takich, jak: Koci, Psowaci, Lotni, Płynni, Amfibianci, Repilowcy,  Wilcy, Koniowaci, Owcowaci, Krowi czy Myszowaci. Bogactwo i rozmach w kreowaniu fabuły widoczny jest praktycznie w każdym momencie lektury, dowolnego z trzech tomów. To naprawdę da się odczuć, ile pracy i serca włożyła Autorka w napisanie swej historii, i jak maksymalnie dopieściła ją w szczegóły.

Jangblizja toczona jest wojną domową, w czasie której rodzinę królewską obala, za pomocą buntowników, silna, Szmaragdowa Pani. Cały kraj ogarnięty jest chaosem, brat występuje przeciwko bratu, gatunki przeciwko gatunkom, więc w związku z zagrożeniem, jakie grozi prawowitym władcom, książęta, Nana i Roan, wraz z opiekunami zostają wysłani do Tamtego Świata, krainy znanej Jangblizjanom z legend i historii opowiadanych z pokolenia na pokolenie. Gdy nadejdzie odpowiedni czas, mają być gotowi do powrotu, walki oraz przejęcia należnej im władzy.

O szczegółach życia młodych władców w Tamtym Świecie, opowiada w głównej mierze tom pierwszy. Rozbudza on apetyt czytelnika na ciąg dalszy tej historii, której rozwinięcie poznajemy w tomie drugim. Wtedy to możemy dowiedzieć się, jak wyglądała sama walka następców tronu, ich przyjaciół i sprzymierzeńców ze Szmaragdową Panią. Co więcej jednak, w tej części poznamy bliżej samych młodych bohaterów, którzy będą musieli odnaleźć się w nowej sytuacji, Jangblizjanie będą muszą nauczyć się żyć w starej/nowej rzeczywistości, natomiast ich przyjaciele, którzy zadecydowali pozostawić za sobą wszystkie sprawy, łączące ich z Tamtym Światem i ruszyć ku nowemu, będą musieli przystosować się nowych realiów.

To nie będzie łatwe. Każdy z bohaterów ma swoje oczekiwania co do Jangblizji, która miała być krainą pełną dobrobytu, wolną od zła tak wszechobecnego w Tamtym Świecie. Rzeczywistość jest jednak boleśnie inna od oczekiwań. I choć wojna w zasadzie zbliża się ku końcowi, to problemów nie ubywa. I o tym właśnie opowiada tom trzeci serii. 

Na ostatnią odsłonę historii Jangblizji trzeba było mi czekać prawie trzy lata. Niestety był to bardzo długi okres czasu i sporo faktów z pierwszych dwóch tomów zupełnie zatarło się w mojej pamięci. Żałuję, bo potrzebowałam naprawdę dużo czasu, żeby na nowo wkręcić się w tą historię. Dlatego pozwolę sobie wtrącić, że jeśli będziecie mieli okazję sięgnąć po serię o Jangblizji, to czytajcie całą trylogię bezpośrednio po sobie.

"We wnętrzu" to opowieść rozgrywająca się tuż po zakończeniu działań wojennych. Szmaragdowa Pani nie ma już władzy nad mieszkańcami krainy, jednak w państwie nadal jest niespokojnie. Gatunki nadal występują przeciwko sobie, wiele mieszkańców jest dyskryminowanych ze względu na swoje pochodzenie, nie akceptuje się też obcych i piętnuje małżeństwa mieszane. Część ludności nie akceptuje zmian, jest niezadowolona z nowego stanu rzeczy, ma też pretensje do królewskiej rodziny za całą zaistniałą sytuację. Nana i Roan wraz z przyjaciółmi upatrują ratunku dla Jangblizji w odnalezieniu pięciu kul, które mają zaprowadzić do pokoju i przynieść upragniony spokój. W tym celu młodzi ruszają na ich poszukiwanie, po drodze jednak, nie dość, że czeka ich wiele niebezpieczeństw, to jeszcze są świadkami niejednej sytuacji, w której agresja, uprzedzenia czy wzajemne pretensje i niechęć, biorą górę nad zwykłymi, dobrymi odruchami, świadczącymi o tym, że wojna się już skończyła.

Dla następców tronu, ale też dla ich przyjaciół z Tamtego Świata będzie to bardzo trudna lekcja dorosłości, a wędrówka okaże się momentem przełomowym, w którym przemyślą oni swoje pragnienia, zastanowią się, jak chcą spędzić resztę życia, kto jest im bliski, i czego oczekują od świata. Stąd też tytuł "We wnętrzu" można dwojako tłumaczyć, zarówno jako podróż do centrum Jangblizji w poszukiwaniu dla niej lekarstwa, jak i podróż do wnętrza siebie, w celu odnalezienia swojej tożsamości.

Z trzecim tomem mam mały problem, bo o ile część pierwszą i drugą czytałam z wielkim entuzjazmem, kibicując bohaterom, wyszukując z przyjemnością informacje, które pomiędzy wierszami, przemycała Autorka, to lekturze "We wnętrzu" towarzyszyły już zupełnie inne emocje. Czułam wielkie przygnębienie, taką ogólną refleksję, że nawet książki nie są wolne od dobrze znanych mi problemów społecznych. Wiele nawiązań do nietolerancji wobec innych, o braku współpracy w narodzie, nieuzasadnionych pretensji, wiecznego niezadowolenia i nagromadzonych żali, sprawiło, że lektura była dla mnie po prostu bardzo, bardzo smutna. I mimo że zakończenie serii jest pozytywne, niesie nadzieję i ma pozytywny wydźwięk, to jednak cały tom trzeci wydał mi się bardzo pesymistyczny.

Na koniec, podsumowując ten strasznie długi wpis, jak i całą trylogię Agnieszki Steur, chciałam tylko dodać, że choć seria o Jangblizji nie jest szaleńczo promowana, to naprawdę warto się nią zainteresować. Jest to bowiem przykład fantastycznych książek dla młodzieży, odbiegających może nieco fabularnie od historii, z którymi młodzi stykają się na co dzień, co nie znaczy jednak, że są one od nich gorsze. Czasem warto zboczyć z utartej ścieżki, podsunąć młodym czytelnikom coś nietypowego, a ci zagłębiając się w perypetie bohaterów Jangblizji i Tamtego Świata, być może znajdą w nich coś wartościowego dla siebie. 

Z kwestii technicznych, seria opatrzona jest wyjątkowym ilustracjami pani Ewy Kieńko - Gawlik, które doskonale oddają charakter bohaterów tych powieści, a ja nadal ubolewam, że jest ich tak mało. Natomiast osoby zainteresowane tematem, grafiką czy informacjami, na temat Jangblizji, odsyłam na stronę oficjalną serii.

Sardegna

piątek, marca 23, 2018

Do wyboru, do koloru, czyli o książkach pani Wioletty Piaseckiej.

Wiecie, co lubię najbardziej? Sytuacje, kiedy poznaję nowe książki, bez względu czy są one dla dzieci, czy dla dorosłych i okazują się one wielkim, pozytywnym zaskoczeniem. Z taką miłą nowością spotkałam się zupełnie niedawno, kiedy to udało mi się poznać panią Wiolettę Piasecką. Mówię oczywiście o internetowej znajomości, gdyż na żywo jeszcze nie dane było nam się spotkać (jednak myślę, że uda się kiedyś to nadrobić). Pani Wioletta Piasecka jest autorka książek dla dzieci, autorką sztuk teatralnych, słuchowisk radiowych, która tworzy dla najmłodszych czytelników już od prawie dwudziestu lat. Aż żałuję, że dopiero teraz moje dzieci mogły zapoznać się z książkami Autorki, bo na niektóre historie są już nieco za duzi. Jednak moje wpisy mają za zadanie polecać Wam ciekawe propozycje dla najmłodszych, czytajcie więc dalej, aby dowiedzieć się nieco więcej o poniższych tytułach.


Do naszej dziecięcej biblioteczki dotarły niedawno cztery książki. Żeby było sprawiedliwie, dwie z nich są przeznaczone dla Dziewięciolatki, dwie dla Siedmiolatka. Nietrudno się domyśleć, ze "Mała Cyganeczka" oraz "Tańczące czarownice" zgarnęła od razu moja Córka i przeczytała obie w jeden wieczór (Droga Autorko, Twoje książki są zdecydowanie za krótkie!). Młody otrzymał "Drużynę marzeń. Zagadki piłkarskie" i wierszyki o zwierzętach "A gdzie kurka?". Chyba jasne jest, która książka od razu stała się jego ulubioną?


Zanim przejdę do konkretnej charakterystyki, parę słów w kwestii technicznej. Książeczki są bardzo ładnie wydane, na dobrej jakości papierze, w twardej okładce. Są spójne wizualnie i naprawdę cieszą oko. Nie da się ukryć, że kwestia ilustracji i kolorów jest bardzo ważna, kiedy w grę wchodzi zainteresowanie dziecka daną książką. 


Wydawnictwo: Niko
Liczba stron: 50
Moja ocena : 6/6

Piłkarska książka Siedmiolatka, złożona jest z dwóch części: główną historią jest opowieść o grupie chłopaków, którzy, jak to większość dzieciaków w ich wieku, marzy o byciu światowej sławy piłkarzami, co najmniej na miarę Lewandowskiego, Messi'ego czy Cristiano Ronaldo. Zakładają oni swoją drużynę o nazwie FC Zatorze, jednak ich umiejętności pozostawiają wiele do życzenia, także chłopcy, praktycznie od razu, dostają wycisk od innej lokalnej, amatorskiej drużyny piłkarskiej. Chłopaki mają jednak w sobie upór i chęć do walki, który nie ginie nawet w obliczu porażki. Biorą się więc ostro do roboty, trenują, szlifują swoje umiejętności, aż do skutku.  Po czasie, okazuje się, że hasło "trening czyni mistrza" jest jak najbardziej prawdziwe, a kolejny mecz przynosi im już prawdziwy sukces.

"Drużyna marzeń" choć prosta w swej formie, niesie fajny, pozytywny przekaz, zwłaszcza dla chłopców, którzy interesują się piłką nożną, sami grają w amatorskiej drużynie i marzą o byciu zawodowymi piłkarzami. Historia udowadnia im, że marzenia, jak najbardziej, są realne do spełnienia, trzeba wierzyć w siebie, ale przede wszystkim, mocno i intensywnie trenować. Ten przekaz w sumie nie odnosi się tylko do piłki nożnej, ale do wszystkich dziedzin życia, w których chce się osiągnąć jakiś sukces. Warto więc, po lekturze porozmawiać z dziećmi o tym, jak ważne jest być pracowitym i wytrwałym. 

Drugą częścią książeczki są "Zagadki piłkarskie", czyli 24 zgadywanki dotyczące najbardziej znanych piłkarzy świata. Do tego dołączona jest łamigłówka, w której należy połączyć piłkarza z klubem, w którym kiedyś zaczynał on swoją karierę. Jest to miły dodatek do głównej części tej książki. Szkoda tylko, że ta część jest tak krótka. Mój Młody zna już wszystkie odpowiedzi na pamięć, a z tego co widzę, zabawa zagadkami sprawiała mu wielką przyjemność.


Wydawnictwo: Niko
Liczba stron: 55
Moja ocena : 4/6

"A gdzie kurka?", czyli wierszyki o zwierzątkach przypadła mojemu Siedmiolatkowi nieco mniej do gustu. W pewnym sensie to rozumiem, bo wiecie, 7 lat to już poważny wiek. Czyta się "dorosłe" książki, a nie milusie opowiastki "dla maluchów", jak to ocenił mój Młody. Stąd też zdecydowanie polecam wierszyki rodzicom dzieci młodszych, 3-5 latków, tym bardziej, że książka ma spore ilustracje, które mogą im zobrazować czytany wierszyk. 

Jednak mimo początkowego oporu, znalazłam pożyteczne zastosowanie dla tej książeczki. Młody, który jest uczniem pierwszej klasy, musi codziennie czytać na głos 15 minut, a skoro ta  świetnie się do tego nadaje, ma duże litery i stosunkowo mało tekstu, podsunęłam mu ją do wieczornego przeczytania. I faktycznie, poszło mu świetnie. Za jednym razem ogarnął całość, mając jednocześnie świadomość, że dał radę przeczytać jednorazowo całą książkę. To motywuje i daje dzieciom poczucie kroczenia naprzód, w niełatwej nauce czytania na głos. 

Jeśli chodzi natomiast o książki Dziewięciolatki, jak wspomniałam powyżej, moja Córka przejęła je w dniu ich otrzymania, i obie przeczytała w jeden wieczór. Kiedy spytałam o wrażenia, powiedziała: "Bardzo fajne, ale zdecydowanie za krótkie!"

Wydawnictwo: Niko
Liczba stron: 55
Moja ocena : 5/6
  
"Tańczące czarownice" to bardzo wzruszająca opowieść, której bohaterką jest Weronika, mała dziewczynka cierpiąca na poważną chorobę. Od dłuższego czasu leży w szpitalu i nie zapowiada się, aby stan jej zdrowia miał się polepszyć. Pewnej nocy do Weroniki przychodzi pewna piękna, czarnowłosa dziewczyna i zabiera ją do swojego świata, w którym mieszają jej krewne, dobre czarownice. Proszą, aby dziewczynka zamieszkała z nimi przez jakiś czas i pomogła im w pewnym, trudnym i niebezpiecznym zadaniu. Weronika, choć początkowo nie ma siły ani ochoty na podjęcie się tej niełatwej misji, w końcu gromadzi całą swą odwagę, aby pomóc przyjaciółkom. Czy czarownice będą jednak umiały pomóc dziewczynce w walce z chorobą?
Inspiracją do napisania tej historii, była dla Autorki prawdziwa mała dziewczynka, dzielnie walcząca z chorobą, dlatego opowieść ta tym bardziej jest wzruszająca, ale daje też nadzieję. Małym czytelnikom uświadamia natomiast, że w życiu nie zawsze jest łatwo, ale ważne jest by mieć determinację i wewnętrzną siłę do walki z przeciwnościami losu. 
Ta historia nie jest wesoła i milutka, dlatego też moja Córka przeżyła ją po swojemu. Uważam jednak, że trzeba zapewnić dzieciom kontakt z różnego typu literaturą. Książkowe historie nie tylko są zabawne, lekkie, łatwe i przyjemne, jak to w życiu. 

 
Wydawnictwo: Niko
Liczba stron: 56
Moja ocena : 6/6

Opowieść o "Małej Cyganeczce" bardzo się spodobała, zarówno mojej Córce, jak i mnie, kiedy doczytałam ją sobie sama, nieco później.

Do wioski, w której mieszka Marysia, przyjeżdżają Cyganie. Wiadomość ta stawia na nogi zwłaszcza starszych mieszkańców, którzy próbują ustrzec dzieci przed kontaktami z Romami, strasząc porwaniem, czy rzuceniem czarów. Marysia jednak jest bardzo ciekawa, kim też są ci Cyganie i co ciekawego robią. Pewnego dnia, w drodze do szkoły, dziewczynka spotyka Lalkę, małą Cygankę, ubraną w piękne, barwne stroje. Wbrew wszelkim zakazom, Marysia zaczyna rozmawiać z nieznajomą, a później udaje im się nawet regularnie spotykać. Marysia w tajemnicy uczy Lalkę pisać i czytać, Cyganka natomiast, pokazuje dziewczynce piękno natury i skarby przyrody, o których Marysi się nawet nie śniło. Ta nietypowa relacja, rozwijająca się wbrew logice, przeradza się w piękną przyjaźń. Czy dziewczynki zostaną przyjaciółkami na zawsze?

Czytając "Małą Cyganeczkę" przypomniały mi się czasy własnej młodości, kiedy to będąc u babci na wakacjach, byłam wielokrotnie przestrzegana, aby nie bawić się z Cyganami, którzy mieszkali licznie w babcinej miejscowości. A mnie tak strasznie kusiło, żeby zapoznać się bliżej z tą barwną grupą, mówiącą takim pięknym, dźwięcznym językiem! Moje "trzymanie się z daleka" skończyło się na tym, że do dziś, będąc przejazdem w tamtych stronach, spotykając zaprzyjaźnioną rodzinę Romów, z daleka wołamy sobie "Dzień dobry". 

W każdym razie, dla mojej Córki pojęcie "Cyganów" było zupełnie nowe, nie ma się co dziwić, w dzisiejszych czasach, społeczność Romów nie jest już tak powszechna. Historyjka ta dała jednak postawę do rozmowy na temat odmienności, różnych kultur, a także nieuzasadnionych uprzedzeń, a dla mnie samej, stała się miłym powrotem do przeszłości.

***
Mam nadzieję, że udało mi się zachęcić Was do sięgnięcia po książki autorstwa pani Wioletty Piaseckiej. Są one tak różnorodne, że spokojnie wybierzecie coś dla swoich dzieci. 

Na koniec napiszę jeszcze, że to nie jest mój ostatni wpis na blogu, na temat książek Autorki. Za niedługo będę mogła pochwalić się niesamowitą sprawą, związaną z premierami jej nowych tytułów. Tak więc, do zaczytania!

Sardegna

środa, marca 21, 2018

"ŚBK: Nie samymi książkami bloger żyje, czyli o naszych pasjach"

Ledwo co pisałam lutowy post o największych grubasach w mojej biblioteczce, a tutaj już nadszedł czas na marcowy temat. Nie ogarniam tego, co aktualnie dzieje się w moim życiu, bo marzec i kwiecień to dla mnie najbardziej intensywne miesiące w roku (nie licząc września i czerwca, ale to już szczegół), stąd też może moja mniejsza aktywność na blogu. Na szczęście jest możliwość planowania postów, co zdecydowanie ratuje mi życie.

Tematyczny post marcowy jest bardzo przyjemny. Nie ma bowiem nic milszego, niż pasja. Nie wyobrażam sobie życia bez rzeczy, które lubię robić, które mnie odstresowują i sprawiają, że mogę choć na chwilę oderwać się od codziennych obowiązków czy zmartwień. Życie bez pasji jest naprawdę smutne. Dlatego dziś dzielę się z Wami tym, co mnie najbardziej cieszy:
Nie będę oryginalna, jeśli powiem, że moją największą pasją jest literatura i prowadzenie mojego bloga Książki Sardegny. To głównie im poświęcam swoją uwagę w chwilach wolnych. Jeśli nie czytam, to piszę notki na blogu, jeśli nie piszę, to planuję, co można byłoby jeszcze przeczytać, bądź na blogu udoskonalić. Czasami, mając wieczorem godzinę, czy dwie, wolnego przed snem, muszę poważnie się zastanowić, co wybrać: czytanie, pisanie, a może po prostu pójść spać. A i tak opcja trzecia jest wykorzystywana przeze mnie niezmiernie rzadko. 

Planując jednak ten wpis, wymyśliliśmy z ŚBKami, że nie będziemy skupiać się wyłącznie na książkach, bo to, że są one naszą pasją, to przecież ogólnie wiadomo. Musimy napisać o czymś innym, co nas również nas interesuje, czym zajmujemy się w chwilach wolnych, i podzielić się tym z czytelnikami. 

Jeśli chodzi o mnie to sprawa wygląda tak: nie szyję, nie szydełkuję, nie tworzę rękodzieła (to nie na moje nerwy). Sport również nie jest tym, co jest mi w jakiś sposób bliskie, choć wciąż liczę na to, że uda mi się jakoś bardziej skłonić ku bieganiu. O moim stosunku do gotowania i wypieków już pisałam nie raz, a najlepiej można je określić zdaniem: "Gotuję by żyć, nie żyję po to, by gotować".
Czym więc zajmuję się, kiedy nie czytam i nie piszę?

Planszówki

Bardzo lubię grać w planszówki. Ta forma spędzania czasu bardzo mi odpowiada, a od momentu, kiedy moje dzieci podrosły i zaczęły się wkręcać w poważniejsze gry, możemy uskuteczniać już całkiem konkretne rozgrywki, zapominając nawet, że w gronie graczy są małolaty. Powiem więcej, moje dzieci są tak dobre w niektóre gry, że zostawiają mnie daleko w tyle, stąd muszę się nieźle napocić, żeby im dorównać. O niektórych planszówkach, które mamy w naszych zbiorach pisałam w poniższych wpisach #1, #2, #3, #4, #5). Pod TYM linkiem znajdziecie relację z Pionka, czyli pierwszego zlotu miłośników gier, na którym byliśmy całą rodziną.


Na zdjęciu znajduje się kilka wybranych gier z naszych zbiorów, a towarzyszy im F., znany w całym domu kontroler wszystkich czynności.

Muzyka

Muzyka towarzyszy mi od zawsze, choć nie jestem jakoś szczególnie uzdolniona muzycznie, nie śpiewam, nie gram też na żadnym instrumencie. Mam za to swoje ulubione kawałki, które umilają mi czas i poświęcam im, wbrew pozorom, naprawdę wiele uwagi. Na przestrzeni lat mój gust muzyczny nieco się zmienił, kiedyś bowiem liczyły się dla mnie tylko ostre brzmienia. Stąd też wzięła się moja kilkuletnia fascynacja muzyką Limp Bizkit, Linkin Park, Guano Apes, Red Hot Chilli Peppers, czy nieco łagodniejszym Silverchair. Z czasem skłoniłam się bardziej ku rodzimym, powiedziałabym nawet, lokalnym, produkcjom, zwracając bardziej uwagę na sam przekaz i formę wyrazu. Stąd też od lat niezmiennie moje słuchawki zajmuje Pokahontaz i wcześniejsza Paktofonika. Nie ograniczam się jednak tylko do utworów tych wykonawców, lubię czasem wyszperać coś na YT, co jest dobrym, starym rapem na klasycznych bitach.

Nie angażuję się jakoś specjalnie w uzewnętrznianie swego zainteresowania tym gatunkiem, bo uważam, że muzykę ma się w duszy i w umyśle i nie trzeba się z niej nikomu tłumaczyć, czasami więc spotykam się z wielkim zdziwieniem znajomych, kiedy mówię, na czyj koncert się aktualnie wybieram. Na koniec powiem tylko, że koncerty Pokahontaz są niesamowicie energetyczne i wbrew pozorom wcale nie są wypełnione młodzieżą. W końcu chłopaki są moimi równolatkami, więc mają swoją publiczność, która towarzyszy im niezmiennie od 20 lat.


Imprezy kulturalne

W tym punkcie trochę oszukam, bo będzie on częściowo związany z moją pasją książkową, choć nie do końca. Lubię uczestniczyć w ciekawych spotkaniach autorskich, literackich, bibliotecznych, lokalnych wydarzeniach kulturalnych,  klubach dyskusyjnych, spotkaniach podróżniczych, festiwalach, warsztatach, czy targach (i to nie tylko książkowych). Po prostu pasjonują mnie nowe rzeczy, które mogę obejrzeć, czegoś się dowiedzieć i poszerzyć w ten sposób swoje horyzonty. Stąd też często zdarza mi się wyszukiwać różne interesujące wydarzenia, mające odbyć się na Śląsku i planuję, jak to zrobić, by móc wziąć w nich udział. Często jedziemy na takie wydarzenie całą rodziną, staram się bowiem przekazywać tą ciekawość świata moim dzieciom. I choć na przykład wypad na Targi Minerałów, początkowo nie spotkał się z ich entuzjazmem, no bo co ciekawego może być w skałach, tak po przyjściu na miejsce, okazało się, że jest wspaniale i trudno było nam stamtąd wyjść. Jestem naprawdę szczęśliwa, jeśli w miesiącu uda mi się uczestniczyć w kilku ciekawych wydarzeniach. Wiadomo, że czasami obowiązki to uniemożliwiają, ale zawsze można tak starać się poukładać swoje sprawy, żeby się udało.


Zastanawiałam się jeszcze, czy nie napisać o serialach, jednak stwierdziłam, że nie jest to chyba aż tak ważna rzecz w moim życiu, jak te trzy powyższe. Owszem, lubię obejrzeć fajny serial, ale nie jest on mi niezbędny, nawet teraz, kiedy mam Netflixa.

Pisząc ten wpis, nasunęła mi się refleksja, że jestem chyba niezbyt ciekawym człowiekiem. Tylko książki, spotkania kulturalne, planszówki i muzyka. Żadnych szaleństw, twórczych rękodzieł, sportu, oszałamiających podróży, ani innych spektakularnych pasji. No cóż, taka jestem. Lubię święty spokój i dobrze mi z tym!

A jakie są Wasze, poza książkowe pasje?

Sardegna

poniedziałek, marca 19, 2018

Trylogia Cobena o Mickey'u Bolitarze, czyli "Schronienie", "Kilka sekund od śmierci" oraz "Odnaleziony"

Niedawno odpisywałam dwie ostatnie powieści Harlana Cobena z 10 tomowego cyklu o Myronie Bolitarze. Przeczytanie tych części wiązało się ze zrealizowaniem mojego zeszłorocznego celu, aby ową serię dokończyć i faktycznie udało mi się to zrobić jeszcze w styczniu. Kiedy jednak kończyłam "Wszyscy mamy tajemnice", w których obok głównej zagadki kryminalnej pojawił się wątek Brada Bolitara, czyli zaginionego brata Myrona, wiedziałam, że będę musiała z ciekawości od razu sięgnąć po trylogię z Mickey'em, która ten wątek kontynuuje i ostatecznie wyjaśnia. Tym oto sposobem przeczytałam nieplanowane trzy kolejne powieści Cobena, a co lepsze, były to książki, z którymi to nigdy wcześniej nie miałam do czynienia, więc moja radość jest tym większa!

Pomyślicie, że przesadzam z tym Cobenem, bo ekscytuję się czytaniem kolejnych tomów, jakbym dokonywała nie wiadomo, jakiego wyczynu. Jednak u podstaw mojej radości leży fakt, że książki te stały w mojej biblioteczce nietknięte, gdzieś od czterech lat. Wyobraźcie sobie, że kupiłam je sobie w prezencie urodzinowym, za otrzymane bony do Empiku, bo strasznie chciałam je w końcu przeczytać i mieć na własność. Odłożyłam na półkę na wieczne później, ale oto przychodzi styczeń 2018 i jest! Udało się!


Wydawnictwo: Albatros
Liczba stron: 336/398/350
Moja ocena : 6/6

Jeśli chodzi o czas akcji, trylogia zaczynają się idealnie w miejscu, kiedy kończy się ostatni tom o Myronie. W życiu bohatera pojawia się bratanek Mickey, którym przyjdzie mu się zaopiekować na czas nieobecności jego matki, Kitty. Wychodzi też na jaw fakt, że Brad tak naprawdę nie zaginął bez wieści, tylko poniósł śmierć parę miesięcy temu w wypadku samochodowym. Jednak z tym wypadkiem wiązać się będzie pewna tajemnica. I to z nią związana będzie fabuła trzech kolejnych powieści Cobena, tworzących ostatecznie trylogię: "Schronienie", "Kilka sekund od śmierci" oraz "Odnaleziony".
 
Mickey mieszka z Myronem, ale średnio mu to w smak, oskarża bowiem swego wuja o wszelkie niepowodzenia jego rodziny.  Zaczyna szkołę w nowym mieście, w której nie jest łatwo być nowym, a do tego bratankiem słynnego koszykarza Myrona Bolitara, gwiazdy szkolnej drużyny. Mickey zaprzyjaźnia się jednak z dwoma szkolnymi freekami, gotką Emą i wyjątkowo zakręconym Łyżką, którzy udzielać mu będą realnego wsparcia w podążaniu za odkryciem prawdy o swoim ojcu. 


A wszystko zaczęło się od nieco zdziwaczałej staruszki, zwanej Nietoperzycą, zamieszkującej od lat ruderę niedaleko szkoły. Jest ona swoistą legendą, którą straszy się małe dzieci, pewnego dnia jednak, wychodzi, jak najbardziej realnie przed dom i mówi do przechodzącego Mickey'a bardzo dziwne zdanie. Chłopak przekraczając próg domu staruszki zostaję wplątany w wielką aferę, mającą związek z jego zmarłym ojcem, a w całej tej sprawie zaczyna grozić mu realne niebezpieczeństwo.

Trzeba pamiętać o tym, że Mickey ma dopiero 15 lat i mimo, że jest typem bardzo podobnym do swojego wujka i z wyglądu, i z charakteru, to jednak ciągle jest nastolatkiem, a sprawy, z którymi przyjdzie mu się zmierzyć będą go w wielu momentach przerastać 

Trylogia o Mickey'u Bolitarze toczy się dwutorowo. Wątek główny to poszukiwanie odpowiedzi na temat Brada Bolitara i tego, co się z nim naprawdę stało. To ma związek z Nietoperzycą, jej tajemniczym domem, skrywającym wiele sekretów w swych podziemiach, a także dziwnym Schroniskiem Abeona, zajmującym się dziećmi, będącymi w trudnej sytuacji rodzinnej. Chłopak podąża za tropami, które mogą wyjaśnić mu ostatnie chwile życia ojca, ktoś też wyraźnie stara się mu w tym pomóc, co rusz, podsuwając nowe informacje. I ta zagadki toczy się przez trzy tomy, mając swe rozwiązanie w "Odnalezionym".


Jednocześnie, w każdym z tomów rozgrywa się inna sprawa kryminalna. W "Schronieniu", młody Bolitar wraz z przyjaciółmi ze szkoły, poszukuje zaginionej koleżanki z klasy, w której skrycie się podkochuje. Trop prowadzi do pewnego nocnego klubu, który nie jest odpowiednim miejsce do trzech piętnastolatków... W tomie drugim "Kilka sekund od śmierci" sprawa kręci się wokół podpalenia pewnego domu i zabójstwa matki najpopularniejszej dziewczyny w szkole. Natomiast w "Odnalezionym" zagadka kryminalna rozgrywa się wokół afery dopingowej, mającej miejsce w szkolnej drużynie szkolnej koszykówki. 

Po lekturze mam wrażenie, że jest to taki Coben w wersji YA. To nie jest zarzut z mojej strony, bo dla mnie ta lektura była bardzo emocjonująca, a całość czytało mi się wyjątkowo dobrze. Przeczytałam trzy tomy chyba w dwa wieczory, bo koniecznie musiałam wiedzieć, jak rozwiąże się sprawa Brada Bolitara. Jednak faktycznie, czytelników "tradycyjnego" Cobena trylogia ta może nie do końca satysfakcjonować. Mój Mąż na przykład twierdzi, że są to najsłabsze kryminały Autora, z bardzo naciąganą fabułą. Mnie akurat bardzo się podobało, ale lojalnie uprzedzam, że jest to trochę inny Harlan Coben, niż ten, do którego fani są przyzwyczajeni.

Jeśli natomiast chodzi o wykonanie, to trylogia ta niczym nie odbiega od pozostałych powieści Autora. Zawiera wszystko to, co charakterystyczne, czyli nagłe zwroty akcji, charyzmatycznego bohatera, krótkie rozdziały, które zazwyczaj zakończone są jakąś wskazówką, co sprawia, że czytelnik musi koniecznie przeczytać kolejny rozdział, żeby dowiedzieć się, co się dalej wydarzyło.  Oczywiście najważniejsza jest zagadka do rozwiązania, a ostatecznie nic nie jest takie, jak się wydaje być na początku.

Jeżeli dotarliście do końca tego przydługiego wpisu, to napiszę jeszcze tylko, że jeżeli nie czytaliście żadnego kryminału Cobena, to koniecznie to zróbcie, ale w odpowiedniej kolejności, żeby nie popsuć sobie chronologii w genialnej historii Myrona Bolitara, który, swoją drogą, jest moim ulubionym, męskim bohaterem książkowym.

Sardegna