Pages

czwartek, listopada 30, 2017

Niedziela w Zabrzu, czyli rodzinne granie w planszówki na Pionku.

Nie samymi książkami żyje człowiek. Może też żyć grami planszowymi. Ale tak na serio, to w naszym domu planszówki naprawdę stanowią ważny element życia codziennego. Nie jesteśmy może aż tak zakręceni na ich punkcie, żeby każdą wolną chwilę w tygodniu poświęcać na rozgrywki, ale często zdarza się nam wieczorami czy w weekendy rozegrać parę partyjek. O naszych ulubionych grach, zarówno tych dziecięcych, jak i dorosłych, możecie przeczytać klikając w odpowiednie linki   #1, #2, #3, #4, #5, ale oprócz nich mamy jeszcze w swych zbiorach masę innych, które "wychodzą" już w półki i zaczynają panoszyć się po całym domu. 

Korzystając z okazji, że w sąsiednim mieście odbywał się "Pionek", czyli impreza przeznaczona dla miłośników planszówek, wybraliśmy się tam rodzinnie w niedzielę, sprawdzić na własnej skórze, jak spodobają nam się gry, których jeszcze nie mieliśmy okazji przetestować.

25 - 26 listopada hala MOSiRu w Zabrzu zamieniła się w centrum planszówkowe wszechświata i choć "Pionek" to impreza cykliczna, która w tym roku świętowała swoje dziesięciolecie, my byliśmy tam po raz pierwszy, ale na pewno nie ostatni. 

Niedzielna frekwencja nieźle mnie zaskoczyła (choć i tak sobota była w tym względzie lepsza), wszystkie stoliki przeznaczone do gier były zajęte, a i między stoiskami kręciła się całkiem spora grupa osób. Na hali odbywał się kiermasz, na którym można było zakupić używane i nowe planszówki, były stosika wydawców, gdzie testowano konkretne gry oraz wypożyczalnia, pełna zasobów, z których można było na miejscu korzystać do woli.


Ilość gier mnie powaliła! Siłą rzeczy nie byliśmy w stanie nawet przyjrzeć się większości z nich. Skupiliśmy się raczej na grach rodzinnych, nie za łatwych, ale też niezbyt skomplikowanych, w które moglibyśmy w czwórkę grać. Nie nastawialiśmy się też na granie w dłuższe, bardziej strategiczne planszówki, ani karcianki. Nasze dzieci na razie tego nie preferują. 


Czas spędzony na "Pionku" podzieliliśmy więc między rozgrywki w: 

  • "Jedzie pociąg z daleka" od Naszej Księgarni - genialna w swej prostocie gra, bardzo pomysłowa, nie nudna, kończąca się na każdym razem inaczej.
  • "Podejrzani" od Lucrum Games - faworyt naszych dzieci - śmieszna, imprezowa gra polegająca na wytypowaniu podejrzanego przestępcy na podstawie nietypowych pytań
  • "Przewrotne motylki" od Lucrum Games - wymagają szybkiego działania i niezłej spostrzegawczości, choć wydają się banalną gierka dla dzieci, wcale takie nie są
  • "Duszki w kąpieli" od Egmontu - emocjonująca gra rodzinna, polegająca na wytypowaniu przedmiotu i koloru, znajdującego się na karcie, bądź przewrotnie tego, którego jako jedynego tam nie ma 
  • "Ubongo" od Egmontu - logiczne układanie kostek na planszy - moje dzieci są w tym świetne 
  • "Polska. Luxtorpeda" od Egmontu - pięknie wydana gra rodzinna, polegająca na zapamiętywaniu obrazków. Dla nas chyba jednak trochę za prosta 
  • "Trexo" od Egmontu, czyli rozbudowana wersja gra w kółko i krzyżyk. Coś w sam raz dla rodziców!
  • "Sherlock" od Granny - gra polegająca na wydedukowaniu, kto zabił (coś na kształt Cluedo), tylko w wersji uproszczonej. Świetnie kształtuje logiczne myślenie. Jeden z naszych faworytów
  • "Ewolucja" od Egmontu - nieco nas pokonała, ale to ze względu na bardzo rozbudowane akcje, długi czas gry i ogólne zmęczenie towarzystwa.

 Początek rozgrywki w "Ewolucję"

Podsumowując, spędziliśmy bardzo miło niedzielne popołudnie, po próbnych rozgrywkach wykrystalizowały się nam także konkretne pomysły na zakupy świąteczne. 

Bardzo się cieszę, że w naszej okolicy organizowane są tak fajne inicjatywy, które rozwijają zainteresowania i pokazują dzieciakom, jak można ciekawie spędzać czas. "Pionek" na pewno zostanie wpisany przeze mnie na listę rodzinnych imprez do odwiedzenia.

Sardegna

wtorek, listopada 28, 2017

"Góry na opak 2. czyli rozmowy z tymi, co zostali" Olga Puncewicz


Wydawnictwo: Burda
Liczba stron: 254
Moja ocena : 6/6

Parę dni temu pojawiła się moja opinia o książce "Od początku do końca" Olgi i Piotra Morawskich, czyli niesamowitej historii o miłości, nie tylko do gór, ale przede wszystkim do drugiego człowieka. 
Opowieść Morawskich przeczytałam będąc tuż po lekturze "Gór na opak 2", bo jak to u mnie bywa, często sięgam po książki nie po kolei, a potem wracam bądź poszukuję kolejnych, pasujących chronologicznie do danej historii.

Tak było i w tym wypadku. Pochłonęłam cykl wywiadów Olgi Puncewicz (Morawskiej) z ludźmi gór i bliskimi tych wspinaczy, którzy zginęli w górach, a już po lekturze postanowiłam poznać jeszcze bliżej historię samej dziennikarki i jej męża Piotra. Obie książki były to dla mnie bardzo trudne emocjonalnie, jak zresztą wszystkie, opisujące wypadki w górach bądź tragiczne wyprawy himalaistów, ale nie żałuje, że je poznałam, bo w żadnych innych książkach nie znajduję takiej dawki miłości i uczuć do ukochanej osoby, jak właśnie w nich. 

"Góry na opak 2, czyli rozmowy z tymi, co zostali" to szereg wywiadów, przeprowadzonych przez Autorkę z bliskimi osób, które z gór nigdy nie wróciły. Jest też jedna rozmowa z mamą, która nieustannie czeka, aż jej córka podróżniczka wróci z kolejnej wyprawy oraz spotkanie z kobietą, dla której góry są wszystkim, aczkolwiek sama nigdy się nie wspinała.

I tak, w książce znajdziemy zapis rozmowy z bliskimi dwóch wspinaczy, który zginęli podczas zejścia z Broad Peaku w 2013 roku: Stanisławem Berbeką, synem Maćka oraz Przemysławem Kowalskim, bratem Tomka. Jest rozmowa z panią Izabelą Hajzer, żoną Artura, który śmierć poniósł   odpadając od jednej ze ścian Kuluaru Japońskiego Gaszerbruma I, a także z synem dwóch wybitnych himalaistów: Dobrosławy Miodowicz - Wolf (zginęła podczas wejścia na K2 w 1982 roku) i Jana Wolfa (śmierć w Tatrach w czasie zjeżdżanie z urwiska Kazalnicy), Łukaszem. Oprócz tego w "Górach na opak2" znajdziemy zapis rozmowy z Pauliną Kozub - Chwastek, żoną Wojciecha Kozuba, który zginął w roku 2011 schodząc z Mont Blanc. Jest także wywiad z Olgą Nabrdalik, żoną Janusza Nabrdalika, znanego himalaisty i wspinacza w Tatrach, zmarłego w listopadzie 2012 roku.  Sportowiec ten działał w Alpach, wspinał się z Krzysztofem Wielickim, Ryszardem Pawłowskim, Jerzym Kukuczką nie zginął jednak w górach, lecz zmarł w szpitalu po zmaganiach ze śmiertelną chorobą.

Jest też rozmowa z Joanną Wojciechowską, mamą Martyny, będąca najbardziej nietypową częścią książki. Może dlatego, że przeprowadzona z osobą, która aktualnie jest w zupełnie innej sytuacji, niż pozostali rozmówcy. Podobnie sprawa wygląda w przypadku wywiadu z panią Anną Wiktorowską, która przez ponad 30 lat była sekretarzem generalnym PZA i całe życie poświęciła praktycznie tej działalności, jednak sama nigdy się nie wspinała i nie miała potrzeby wychodzenia w góry.

W "Górach na opak 2" wszystko jest wyważone. Dzięki temu, że Olga Puncewicz nie jest postacią dominującą i nie przyjmuje postawy narzucającej oraz stara się tak rozmawiać ze swoimi gośćmi, żeby poznać nie tylko historię ich bliskich, ale także ich własną, czytelnicy mogą poznać "znanych" im poniekąd himalaistów, z zupełnie nowej perspektywy. W swych pytaniach i uzyskanych odpowiedziach, na przykładzie samej siebie pokazuje też, że istnieje życie po stracie ukochanej osoby, choć wygląda ono już wtedy zupełnie inaczej.  Każda rozmowa jest inaczej przeprowadzona, a przez to szczególna. Każdy rozmówca potraktowany jest indywidualnie, a jego wypowiedź jest w danej chwili najważniejsza. Wydaje mi się też, że dzięki tej otwartej postawie i mądrym pytaniom, pani Olga wzbudziła w swych gościach tyle zaufania, że podzielili się z nią, a przy okazji tez z czytelnikami, tym, co mieli najcenniejsze. Wspomnieniami.

Na koniec dodam tylko, że książka jest pięknie wydana prze Wydawnictwo Burda, opatrzona wyjątkowymi zdjęciami często pochodzącymi z archiwum prywatnego poszczególnych gości. Uważam więc, że powinna to być pozycja obowiązkowa w biblioteczce każdego miłośnika literatury wysokogórskiej. A mnie zostało już teraz tylko dopełnić całości i sięgnąć po część pierwszą: "Gór na opak, czyli rozmowy o czekaniu", w której Olga rozmawia z zupełnie innymi osobami, o równie ważnych sprawach.

Sardegna

niedziela, listopada 26, 2017

"Pomiędzy nami góry" Charles Martin


Wydawnictwo: Edipress
Liczba stron: 384
Moja ocena : 5/6

Na początku października pojawiła się w kinach ekranizacja książki Charlesa Martina "Pomiędzy nami góry" ("Mountain between us"). Choć sama książka jest już na rynku od roku 2011, dopiero teraz, w związku z jej premierą na dużym ekranie, wzrosło nią zainteresowanie, przez to wznowiono ją w nowej filmowej, okładce. Powieść ta nie jest pierwszą książką Autora, który na swoim koncie ma już 11 bestsellerów New York Timesa. Większość z jego historii jest dostępna na polskim ryku wydawniczym, choć największą popularnością cieszy się właśnie ta powyższa. 

Dla mnie osobiście książka ta była pierwszym spotkaniem z tym pisarzem, więc nie wiedziałam w sumie czego się spodziewać, ale w trakcie lektury mogłam w ciemno określić, że mam do czynienia z historią z gatunku "hollywoodzkich". Gdybym więc nie wiedziała o ekranizacji, mogłabym się założyć, że prędzej, czy później, fabuła zostanie wzięta na warsztat filmowy.  

Cała ta historia jest niezła, zresztą świadczy o tym moja wysoka ocena. Uważam, że jest dobrze napisana, interesująca i trzymająca w napięciu (zwłaszcza na początku), jednak całość jest tak przesadnie "amerykańska", że jeśli ktoś się spodziewa twardej, mocnej historii o woli walki i przetrwaniu w górach, to nie tędy droga. "Pomiędzy nami góry" to raczej mieszanka różnych gatunków (obyczajówki, przygodówki, thrillera, z motywem katastroficznym, romansowym, a nawet filozoficznym), w której sporo się dzieje, ale wszystko to przypomina poziomem raczej amerykańską produkcję, niż mądrze skonstruowaną książkę wielowątkową.

Opowieść Martina rozpoczyna się na lotnisku w Salt Lake City, gdzie to na skutek zbliżającej się śnieżycy wszystkie loty zostają odwołane. Ben Pain, doskonały chirurg, świetny w swoim fachu specjalista, spieszy się na kolejną konsultację, postanawia więc za wszelką cenę wydostać się z miasta. Dyskretnie wynajmuje awionetkę z doświadczonym pilotem, aby zdążyć przed załamaniem pogody i wymknąć się z miasta. Jako że na lotnisku poznaje miłą dziennikarkę Ashley Knox, która śpieszy się na swój własny ślub, proponuje jej wspólny lot. I cała ta historia zakończyłaby się pozytywnie, gdyby nie fakt, że pilot samolotu, lecącego nad górami stanu Utah, nagle dostaje zawału, rozbijając awionetkę z pasażerami o jedną ze skał. 

Benowi i Ashley udaje się jednak w cudowny sposób przeżyć katastrofę, choć nie wychodzą z niej bez szwanku. W tym momencie zaczyna się "właściwa" historia, w której dwoje obcych sobie ludzi, pozostawionych na swoją łaskę i niełaskę, musi przeżyć w trudnych, zimowych warunkach i spróbować znaleźć dla siebie ratunek.

Iście hollywoodzka fabuła, czyż nie?  I faktycznie coś w tym jest. Początek jest bardzo obiecujący, zwłaszcza motyw podejmowania prób wydostania się z wysokich partii gór i białego pustkowia. Te zmagania z żywiołem momentami naprawdę przerażają, kojarząc się z najlepszymi książkami o wyprawach polarnych. Podobnie sytuacja ma się w przypadku monologu wewnętrznego bohatera, który swoje myśli w sytuacjach beznadziejnych kieruje do żony, czekającej na niego w domu. Wyrażanie uczuć, strach, wszystkie emocje, które Ben próbuje przekazać swej ukochanej, będąc w tak dramatycznej sytuacji, również robi wrażenie.

Jednak wraz z rozwojem wydarzeń, pojawia się coraz więcej spektakularnych, filmowych motywów, które powodują, że czytelnik nie traktuje już tej historii całkiem serio. Wszystko robi się bardziej widowiskowe i nieprawdopodobne i coraz mniej przypomina historię rozbitków i ich dramatycznej walki w obliczu zagrożenia.

Wszystko to oczywiście nie zmienia faktu, że książkę czytało mi się bardzo dobrze. Ale tak zazwyczaj jest, kiedy mamy ochotę na obejrzenie amerykańskiego, sensacyjno - przygodowego filmu o wszystkim. Widać, że Autor nie jest debiutantem i tworzenie takich spektakularnych historii przychodzi mu z łatwością. Taka forma może oczywiście nie wszystkim odpowiadać, jeśli jednak chodzi o mnie, raz na jakiś czas, jestem jak najbardziej otwarta na takie lektury.
Sardegna

piątek, listopada 24, 2017

"Na wodach północy" Ian McGuire


Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Liczba stron: 333
 Moja ocena : 6/6

Wiecie, że nie czytam e - booków. Nie mam czytnika, a na komputerze nie lubię tego robić. Czasami zdarza mi się czytać plik na komórce, na przykład w sytuacji, kiedy nie mam przy sobie książki papierowej, a właśnie trafia się chwila wolnego, którą mogę wykorzystać na lekturę. Robię to rzadko, ale tym sposobem przeczytałam całkiem sporo e - bookowych opowiadań ("31.10 Halloween po polsku", "31.10. Księga cieni", "31.10 Wioska przeklętych", "O choinka!" ), a jedną antologię (prawie 1000 stronicowych "Geniuszów fantastyki") mam aktualnie w pogotowiu na telefonie.

Kiedy jednak trafia mi się taka książka, jak "Na wodach północy", to porzucam wszystko inne, wszelkie papierowe egzemplarze, całą moją biblioteczkę, koncentrując się tylko na tym jednym e-booku. Wszystko jestem wtedy w stanie zrobić, korzystać z niewygodnej formy czytania na telefonie czy komputerze, byle by tylko poznać dalszy ciąg, i jak najszybciej pochłonąć treść.

Powieść Iana McGuire, finalisty Booker Prize 2016, w pierwszym momencie czytania skojarzyła mi się z "Terrorem" Dana Simmonsa.  A wiecie, jaki mam stosunek do "Terroru", bo nie na darmo wybrałam ją, jako najlepszą powieść w roku 2015. I nie chodzi tylko o podobną tematykę wypraw polarnych w obu książkach, ale o to, że "Na wodach północy" wzbudza we mnie bardzo podobne emocje. Jest to powieść surowa, mocna, niebezpieczna, opisująca najgorsze ludzkie instynkty, jakie budzą się człowieku w momencie zagrożenia. Jest historią brutalną, brudną, nieokrzesaną, taką, jak tylko może być życie na wielorybniczym statku płynącym na Morze Arktyczne w 1859 roku, ale mimo to wciąga czytelnika, niemalże hipnotyzuje, działa na wyobraźnię, odrzuca i przyciąga jednocześnie, jest pełna skrajności, i przede wszystkim dostarcza całej gamy wrażeń.

Kluczowymi postaciami w tej historii są dwaj bohaterowie, stanowiący swoje absolutne przeciwieństwa. Tym zasadniczo pozytywnym bohaterem (choć nie bez skazy, o czym czytelnik będzie mógł w miarę lektury się przekonać) jest irlandzki lekarz pokładowy Patrick Sumner, który zaciąga się na statek, aby odciąć się od swoich osobistych demonów i niechlubnej przeszłości. Natomiast anty bohaterem jest harpunnik, zabójca, gwałciciel i pedofil, Henry Drax, który w wyprawie wielorybniczej upatruje uniknięcie odpowiedzialności za zabójstwo, którego dokonał w porcie parę dni przed wypłynięciem statku w morze.

Już od początku wyprawy sprawy nie toczą się dobrze: okręt "Ochotnik" i jego załoga nie cieszą się dobrą sławą, kapitan uznawany jest za pechowego, a ta konkretna misja wielorybnicza opisywana jest, jako beznadziejna. Do tego Sumner przy rutynowym badaniu lekarskim odkrywa, że jeden z chłopców pokładowych jest brutalnie molestowany. Kiedy więc parę dni później marynarze znajdują jego zmasakrowane zwłoki, Patrick stawia sobie za cel odkrycie kim jest ten pedofil i morderca.

Czytelnikowi nasuwają się jasne skojarzenia, ale czy słusznie? Czy na statku pełnym podejrzanych typów, tylko jeden może być odpowiedzialny za zbrodnię?
Oprócz motywu morderstwa, Autor ma jeszcze dla czytelników pewien niespodziewany zwrot akcji, który zostanie odkryty dopiero na końcu książki. Bądźcie więc czujni i nie dajcie się nabrać na to, że wiecie już o książce wszystko. Nic nie jest bowiem w tej historii przesądzone.

"Na wodach północy" to powieść, która zrobiła na mnie niesamowite wrażenie, spytacie więc dlaczego dopiero pół roku po lekturze (przeczytałam ją w kwietniu) zdecydowałam się ją opisać, a nie zrobiłam tego od razu. Otóż zawsze tak mam, kiedy czytam genialną książkę, wtedy moje zapiski na jej temat wydają mi się być małostkowe, mało wartościowe i w żaden sposób nie opisujące tego, jak wyjątkowa jest dla mnie ta opowieść. Tak jest też w tym wypadku. Choć historia Patricka Sumnera jest przytłaczająca, śmierdząca, brudna, pełna ohydnych opisów i brutalnej rzeczywistości, w całej tej brzydocie ma coś, co przyciąga i nie pozwala się oderwać od lektury. Tutaj nie ma miejsca na ugładzanie, idealizowanie i wzniosłe postawy. Mroczny klimat, opisy pracy na wielorybniczym okręcie, walka z naturą, z zimnem, głodem, z własnymi demonami, a do tego z  wynaturzonym psychopatą krążącym po statku, powoduje, że jest opowieść mocno uderzająca w psychikę, dlatego nie polecam jej czytelnikom o słabych nerwach, wrażliwych na brutalne opisy.

Sardegna

środa, listopada 22, 2017

2/2 Jak co roku o tej porze..., czyli parę słów o Targach Książki w Krakowie

Lepiej późno, niż wcale ... dobrze, że druga część wpisu o TK w Krakowie w ogóle się pojawiła, mam jednak coś na swoje usprawiedliwienie: przy takim tempie wydarzeń, ledwo ogarniam. Wracając jednak do targów, w tym roku udało mi się być w Krakowie aż dwa dni i wbrew pozorom nie były to oba weekendowe dni, tylko czwartek i sobota. O nieplanowanej wizycie w pierwszym dniu targów pisałam TUTAJ, a dzisiaj napiszę parę słów o sobocie.


Planując wyjazd do Krakowa postanowiłam nie szaleć i zapakowałam tylko 3 książki do podpisu. Moja lista autorów i stoisk do odwiedzenia była oczywiście o wiele dłuższa, jednak nie dla mnie już szaleńcza gonitwa po hali w celu bycia w każdym zaplanowanym miejscu. Poza tym, mam już w swej biblioteczce bardzo dużo książek z wpisami zaprzyjaźnionych Autorów, więc i spis pisarzy, których jeszcze nie odwiedziłam, jest krótszy.

Mój pierwotny stos książek do zabrania wyglądał tak:


Po zrobieniu zdjęcia uświadomiłam jednak sobie, że nie ma opcji, abym dopchała się do Mroza, walcząc z tłumem fanów. Nie na moje nerwy jest też stanie w kilometrowej, kilkugodzinnej kolejce. Z tegoż powodu więc odpuściłam sobie rozmowę z Remigiuszem, choć z ochotą porozmawiałabym z nim o "Czarnej Madonnie", na rzecz podejścia do pani Ewy Cielesz i zdobycia wpisu w "Słońce umiera i tańczy". Miałam też nadzieję na spotkanie i krótką rozmowę z kilkoma zaprzyjaźnionymi blogerami. W ogóle postanowiłam nie biegać, jak szalona po hali, wziąć wszystko na spokojnie i niczym się nie przejmować. 

I w sumie udało mi się zrealizować plan targowy w 100%. Nie martwiłam się specjalnie tłumem, ani chaosem (choć momentami było ciężko), starałam się też unikać strategicznych miejsc, w których nie dało się oddychać. Za to porozmawiałam z kilkoma Autorami, poprosiłam o wpisy do książek, odebrałam nagrodę wygraną na FB, kupiłam jedną książkę, przywitałam się z ulubionymi wydawcami, no i udało mi się zamienić choć słówko z zaprzyjaźnionymi osobami: Patrykiem, Agnieszką, Anetą, Martą, Anią, Dominiką, Karoliną, Kasią i Danielem, Ewą, Królową Matką, Agnieszką Taterą, Ejotkiem i Natalią.

Wracając jednak do pisarzy i podpisów, na początek udałam się do przemiłej i uśmiechniętej pani Anny Kamińskiej,  autorki niedawno przeczytanej przez mnie "Wandy. Opowieści o sile życia i śmierci". Udało nam się chwilę porozmawiać na temat himalaistki, gór oraz Jej pracy nad książką,:



Kolejno, przywitałam się z panią Ewą Cielesz, autorką "Słońce umiera i tańczy":

 

oraz odebrałam nagrodę, wygraną w konkursie na FB u Melissy Darwood, również przesympatycznej Autorki, której powieści w prawdzie jeszcze nie czytałam, ale dziewczyny w kolejce poinformowały mnie już, że warto:


Na koniec zostawiłam sobie wizytę u PigOut, blogera, który popełnił świetną, napisaną z wielkim dystansem i poczuciem humoru, książkę "Świnia ryje w sieci". PigOut okazał się na żywo równie ciekawym i zabawnym człowiekiem, jak w sieci. Kibicuję mu bardzo i z niecierpliwością wyczekuję kolejnych wpisów na FB, które zawsze poprawiają mi humor:

Co do innych targowych atrakcji: jeszcze w domu bardzo chciałam udać się na spotkanie z Camillą Läckberg i zabrać którąś z jej powieści do podpisu, ale obawiałam się szalonych tłumów i długiej kolejki. I bardzo dobrze zrobiłam, że nie zdecydowałam się na to spotkanie, bo to, co działo się pod salą, w której przebywała szwedzka kryminalistka, przechodziło ludzkie pojęcie! Byłam niejako świadkiem tych scen dantejskich, bowiem w sali tej kończyło się spotkanie organizowane przez portal CzytamPierwszy.pl, w którym udało mi się uczestniczyć.

 [fot.mąż]

Jeśli chodzi o to wydarzenie, bardzo pozytywnie się zaskoczyłam. Mimo, że początkowo miałam dość sceptyczne nastawienie do całego tego przedsięwzięcia, dziewczyny organizatorki, które konkretnie przedstawiały całą sprawę, przekonały mnie do siebie. Paradoksalnie chciałam wziąć udział w spotkaniu, żeby potwierdzić swoje wątpliwości, a stało się zupełnie odwrotnie.  Otrzymałam też od portalu miły upominek:


Generalnie portal zrobił na mnie naprawdę dobre wrażenie i poważnie przemyślę swój udział w Czytampierwszy.pl

Co jeszcze działo się w sobotę? Gościem honorowym TK była Francja, książek na stoiskach nie brakowało (choć ceny były dość zróżnicowane):


sporo było także gadżetów okołoksiążkowych:


Udało mi się także porozmawiać z panią Martą Zaborowską (mimo że nie miałam książki do podpisu), Martą Matyszczak (na dłuższą pogawędkę umówiłyśmy się na Śląskie Targi Książki do Katowic), przywitać z Martą Kisiel, nie dałam rady natomiast zamienić słówka z Magdą Witkiewicz, bo kolejka do jej stoiska powalała!


Ostatecznie w sobotę kupiłam sobie tylko JEDNĄ książkę: "I odpuść nam nasze..." Janusza L. Wiśniewskiego, w promocyjnej cenie na stoisku Od Deski Do Deski, na którą czaiłam się już długi czas:


Podsumowując tegoroczne targi, najlepiej oceniam chyba spokojny czwartek. Może się starzeję, albo na TK widziałam już zbyt wiele, ale zaczynam chyba doceniać targową niespieszność i spokój. Nie dla mnie już kilometrowe kolejki i przepychanki. Tym bardziej cieszę się na nadchodzące Śląskie Targi Książki (10-12.11), które są w prawdzie znacznie mniejsze, ale pozwalają na spokojną rozmowę i dobrą, książkową zabawę. Mam nadzieję, że skusiliście się na wyjazd do Katowic i spędziliście tam mile czas.

Sardegna

poniedziałek, listopada 20, 2017

"Zapisane w wodzie" Paula Hawkins



Wydawnictwo: Świat Książki
Liczba stron: 368
Moja ocena : 5/6

Każdy zapewne kojarzy thriller "Dziewczyna z pociągu", który owego czasu był bardzo popularny i nazywany został bestsellerem roku. Książa autorstwa Pauli Hawkins istotnie była nieco zakręcona, wprowadzająca modę na nurt Domestic Noir w literaturze, a i mnie osobiście też przypadła do gustu. Zresztą napisałam o niej dokładniej TUTAJ. Ucieszyłam się więc, kiedy okazało się, że Autorka wydała drugą powieść. "Zapisane w wodzie" również reklamowano, jaką niesamowity, pełen emocji thriller, a ja nie ukrywam - dałam się na to nabrać. Nie zrozumcie mnie źle, powieść ta nie jest zła, ale znowu ktoś przesadził z reklamą. "Zapisane w wodzie" to absolutnie nie jest thriller! To nawet nie jest kryminał. Historię określiłabym, jako obyczajówkę z rozbudowanym wątkiem kryminalnym. I okej, bo lubię taką fabułę, tylko po tej reklamie i zachęcie, że to będzie coś na miarę "Dziewczyny z pociągu", poczułam się nieco rozczarowana.  

Historia jest z gatunku tych "leniwych". Akcja toczy się powoli, bohaterowie zmagają się z masą problemów, a na jaw wychodzą, jakieś niecne sprawki. Główna sprawa kryminalna jest niejako jednym wątkiem z wielu i jej rozwiązanie przychodzi, jakby przy okazji. Nie twierdzę, że to jest złe, ale jeśli ktoś nastawia się na emocjonującą książkę, to niech lepiej przemyśli ewentualną lekturę. Mimo wszystko jednak, moje wrażenia z lektury są pozytywne. Wkręciłam się w historię głównych bohaterek, bo to kobiety stanowią strukturę tej powieści, próbowałam też dociec prawdy, co udało mi się tylko częściowo. 

Miasteczko Beckford, leżące nad zakolem rzeki, nazywanym przez miejscowych Topieliskiem, jest znane z tego, że owego czasu było miejscem sądu nad czarownicami. Dziewczyny podejrzane o uprawianie czarów zostały poddawane próbie wody właśnie w tamtym rejonie rzeki. Od tego czasu miejsce to cieszy się złą sławą, co nie przeszkadza lokalnym do często odwiedzania Topieliska. Bez względu na porę roku, rzeka przyciąga spacerowiczów bądź chętnych kąpieli, którzy wręcz upajają się tajemniczą historią z przeszłości.

Niepokojące jest jednak to, że od lat w Topielisku dochodzi do samobójstw miejscowych kobiet. Nieszczęśliwe matki, żony, kochanki i córki postanawiają zakończyć swój żywot skacząc ze skały nad brzegiem rzeki. Kiedy dochodzi do kolejnego śmiertelnego skoku, do Beckford zostaje sprowadzona Jules Abbott, która nie może uwierzyć w to, że jej starsza siostra Nel popełniła samobójstwo. Jules, która przed laty opuściła miasteczko, ciągle nie potrafi pogodzić się z tragicznymi wydarzeniami z dzieciństwa, dlatego powrót do domu jest dla niej wielką traumą. Do tego musi uporać się jeszcze ze śmiercią siostry a także przejąć obowiązki opieki nad jej nastoletnią córką Leną. 

Miasteczko nie wita Jules przychylnie. Jest w końcu zamkniętą społecznością, która ma swoje sekrety. O jej siostrze krążą dziwne plotki, Lena skrywa jakąś tajemnicę o swojej mamie, uważając, że może być ona związana z samobójczą śmiercią innej kobiety z Topieliska, nikt nie puszcza pary z ust, choć wydaje się, że każdy w Beckford coś na ten temat wie. Jules próbuje odkryć, co tak naprawdę stało się Nel. Czy na Topielisku leży klątwa rzucona przez czarownice? Kto lub co stoi za samobójczymi skokami miejscowych kobiet? Czy Jules również grozi niebezpieczeństwo? 

"Zapisane w wodzie" jest naprawdę interesującą książką i myślę sobie, że Autorka próbowała także w swojej drugiej powieści przemycić co nieco z nurtu Domestic Noir, co też jej się częściowo udało (w końcu kilka "trupów z szafy", ukrywanych przez małą społeczność miasteczka wyszło w końcu na jaw), jednak ostatecznie całość nie była tak zaskakująca, jak fabuła "Dziewczyny z pociągu"

Na koniec chciałam jeszcze tylko dodać, że historia kobiet w tej powieści jest niesamowicie smutna. Nie będę zdradzać, co tak mnie poruszyło w ich losach, ale uwikłanie w wir wydarzeń, na które nie ma się zupełnie wpływu, jest bardzo przytłaczające. "Zapisane w wodzie" nie będzie może trzymało czytelnika w napięciu i nie dostarczy takich emocji kryminalnych, jak rasowy thriller, jednakże działa na psychikę, pozostawiając po sobie pewien niepokój. Sprawdźcie sami.

Sardegna

sobota, listopada 18, 2017

"Najlepszy powód, by żyć" Augusta Docher


Wydawnictwo: Znak
Liczba stron: 400
Moja ocena : 5/6

W ostatnim czasie przeczytałam dwie powieści YA. Niby to nie jest nic nadzwyczajnego, ale nie należę już do tej grupy docelowej, więc moje nastawienie i odbiór powieści Young Adult są już nieco inne, niż młodszych czytelników. Pierwszą z tych książek było "Dance Sing Love", autorstwa Layli Wheldon, co do której miałam nieco zastrzeżeń, drugą była powyższa powieść "Najlepszy powód, by żyć", autorstwa Augusty Docher, znanej także, jako Beata Majewska.

I o ile do pierwszej książki miałam wiele uwag, choć zabierałam się za nią będąc świadomą tego, że jest to historia lekka, łatwa i przyjemna, przeznaczona dla konkretnej grupy odbiorców, to o powyższej mam już o wiele lepsze zdanie, a moje wrażenia z lektury są bardzo pozytywne. Trzeba jednak zaznaczyć, że historia Augusty Docher jest napisana na zdecydowanie wyższym poziomie i choć to YA, tematyka nie jest banalna, a fabuła nie opiera się tylko na powierzchownych relacjach bohaterów. Wrażenie robi też fakt, że u jej powstania leży autentyczna historia.

Dominika jest wesołą osiemnastolatką, prowadzącą zwyczajne życie. Od rówieśników różni ją może jedynie fakt, że jej ojciec jest zdolnym i bogatym przedsiębiorcą, twórcą nowoczesnych technologii instalowanych w apartamentach. Pewnego dnia spokojne życie dziewczyny się kończy. Przez przypadek zostaje ona oblana benzyną i podpalona przez swojego własnego ojca. Spytacie, jak to możliwe, że stało się to przypadkowo, bo takie rzeczy ot tak, się nie dzieją. Otóż faktycznie ojciec w amoku miał inne zamiary i planował podpalić znienawidzony przedmiot, niechcący jednak chlusnął w stronę córki, stojącej w ciemnym kącie wielkiego domu. Dominika poparzona w 52% zostaje przewieziona na oddział oparzeń i poddana długiej terapii gojenia ran, a później przeszczepów skóry i rekonstrukcji ciała.

Dziewczyna, ledwo uchodzi z życiem z tego wypadku, ale po rekonwalescencji nie myśli o tym, że miała szczęście, tylko walczy z problemem zaakceptowania swojego wyglądu i pogodzenia się z aktualną sytuacją. Odsuwa się też od bliskich, traci przyjaciół i wycofuje się z wszelkich aktywności. Nieco światła w jej ponurą rzeczywistość wprowadza młody lekarz, Tomasz Leśniewski, który pisze pracę na temat jej oparzeń. Przy okazji spotkań i rozmów z Tomaszem, Domi poznaje jego młodszego brata Marcela, czarną owcę w lekarskiej rodzinie.


Czy dwoje zranionych przez życie, młodych ludzi odnajdzie spokój w swoim towarzystwie? A może uda im się stworzyć prawdziwy związek oparty na zaufaniu i przyjaźni? Dodam tylko, że nie będzie to łatwe, bo każdy z nich ma trudny charakter, a i wydarzenia z przeszłości wywarły na nich spore piętno. Marcel będzie się starał podnieść samoocenę Dominiki, a ona pokaże chłopakowi, co tak naprawdę w życiu się liczy.

Tak, jak napisałam na początku, ta powieść nie jest milusią historyjką YA o zranionych uczuciach i małostkowych relacjach bohaterów, którzy kłócą się i godzą, najchętniej w łóżku. Ta opowieść to coś więcej. Pokazuje, jak ważna jest dla człowieka bliskość, akceptacja i szczerość. Jedyny zarzut, jaki miałabym w stosunku do fabuły, to zbyt szybka przemiana głównego bohatera, z"niegrzecznego" typa w porządnego gościa. Kreacja Dominiki jest naprawdę wnikliwa, jej postać jest pełna sprzecznych emocji, a czytanie o jej walce z chorobą robi niesamowite wrażenie. O metamorfozie Marcela chętnie poczytałabym nieco dłużej. 

"Najlepszy powód, by żyć" to bardzo emocjonalna książka, uświadamiająca, co tak naprawdę jest w życiu ważne. Pokazuje też, że najpiękniejsze w człowieku jest to, co ukryte, a akceptacja i bliskość drugiej osoby jest niemal tak ważna, jak zdrowie. To naprawdę wartościowa powieść w kategorii YA, którą mogę polecić z czystym sumieniem. Jak widać, Augusta Docher vel Beata Majewska jest autorką wszechstronną. Oprócz powieści obyczajowych ("Bilet do szczęścia", "Konkurs na żonę", "Zdążyć z miłością"), romansów ("Kryształowe serca"), pisze młodzieżówki (seria "Wędrowcy": Eperu", "Habbatum","Batawe" ), a nawet erotyki ("Anatomia uległości"). Nie miałam jeszcze okazji zapoznać się z innymi książkami jej autorstwa, ale na pewno kiedyś to zrobię.
Sardegna

czwartek, listopada 16, 2017

Wszędzie dobrze, ale w Katowicach najlepiej! Czyli o Śląskich Targach Książki

W miniony weekend, w dniach 10-12 listopada, odbyły się Śląskie Targi Książki w Katowicach, czyli największa czytelnicza impreza w naszym rejonie. Całkiem niedawno byłam na MTK w Krakowie i tak właściwie nie zdążyłam się nawet jakoś specjalnie stęsknić za specyficzną, targową atmosferą, jednakże nasze śląskie targi są zupełnie inne od tych krakowskich, a i moje nastawienie do nich jest zupełnie odmienne, dlatego z radością czekałam na to wydarzenie. ŚTK nie są może tak okazałe, jak te w Krakowie. Nie mają tylu wystawców czy polskich i zagranicznych, literackich gwiazd. Jednak mają one swój urok, i z roku na rok, organizowane są z coraz większym rozmachem, dostarczając czytelnikom i odwiedzającym wielu wrażeń (kto był parę lat temu na TK w Spodku, ten wie, o czym mówię i jaka przepaść dzieli obie te imprezy). 


W każdym razie, w tym roku, wraz z grupą Śląskich Blogerów Książkowych zaangażowałam się w organizację niektórych targowych wydarzeń (dokładnie na ten temat pisałam w TYM poście). Byliśmy pomysłodawcami i twórcami takich akcji jak: wielka wymiana książkowa, która odbywała się przez wszystkie dni targów, piątkowa prelekcja dla młodzieży o tytule "Bookworms, czyli o czytaniu w XXI wieku", sobotni event dla blogerów, zorganizowany wraz z portalem Granice.pl oraz niedzielny panel dyskusyjny z polskimi pisarkami, na temat literatury kobiecej.

Jako że jechałam na targi bardziej w celach organizacyjnych niż rekreacyjnych, nie nastawiam się raczej na buszowanie po hali, zakupy książkowe, czy spotkania z autorami. Aczkolwiek udało mi się co nieco w tym temacie zrobić. Przede wszystkim zdobyłam trzy autografy autorów, którzy w Krakowie, przez niebotyczne kolejki, byli dla mnie praktycznie nieosiągalni. Mam więc podpis pana Zygmunta Miłoszewskiego w nowej powieści "Jak zawsze", wpis pani Katarzyny Bondy w "Pochłaniaczu" oraz pana Tomasza Kowalskiego w "Mędrcu kaźni". 




Oprócz tego udało mi się jeszcze w piątek spotkać z autorem genialnej powieści młodzieżowej "Gdzie jest skrzynia z karabinami?", panem Arturem Pacułą, który miał wtedy swoje spotkanie autorskie:


Jeśli chodzi o wydarzenia związane ze Śląskimi Blogerami Książkowymi to największą popularnością cieszyła się oczywiście nasza wymiana. Niesamowite jest to, że w ciągu 3 dni targowych wymieniliśmy ponad 2600 książek! Sama miałam dyżur na stoisku, więc wiem, co tam się działo! Frekwencja osób chętnych na wymianę była ogromna, książki czasami nie zdążyły nawet trafiać na stół, przechodząc z rąk do rąk, karteczki z numerkami krążyły, jak szalone! 

  [fot. Śląscy Blogerzy Książkowi]

Osobiście bardzo cieszy mnie ogromne zainteresowanie naszą wymianą. Świadczy to o tym, że pomysł, który kiedyś dawno temu był tylko zalążkiem, ideą, mówiącą, że fajnie byłoby zorganizować taką cykliczną wymianę na Śląsku, rozwinął się do tak niesamowitych rozmiarów! Jeżeli ktoś by mi powiedział w 2013 roku, że nasza wymiana na TK w Katowicach będzie miała aż taki rozmach i wymienimy ponad 2600 książek, na pewno bym nie uwierzyła.

Mnie samej też udało mi co nieco wymienić. Zawsze przez TK przez dłuższy czas zbieram książki, do których nie planuję już wrócić, żeby móc im dać drugie "wymiankowe" życie. W tym roku udało mi się zapolować na:


"Wieżę milczenia" Remigiusza Mroza
"www.1939.com.pl" Marcina Ciszewskiego
"Bridget Jones. Szalejąc za facetem" Helen Fielding 
"Kurhanek Maryli" Ewy Bauer 
"Córkę wiatrów" Magdaleny Kordel
"Labirynt duchów" Carlosa Ruiz Zafona 
"Prom" Ove Logmansbo 
a także opowiadania Harlana Cobena


"Harry Potter i przeklęte dziecko" J.K.Rowling
"List z powstania" Anny Klejzerowicz
"Niepełni" Pawła Pollaka 
"Recepta na miłość" Barbary O'Neal

Oczywiście to są książki wymienione w ciągu 3 dni, więc trzeba było troszkę na nie zapolować. Do tego moje dzieci także opróżniły swoje półki, wyciągając z nich książki, z których już wyrośli i też udało im się powymieniać całkiem sporo egzemplarzy, z czego są bardzo zadowoleni:


Jeśli chodzi o inne zdobycze targowe, to w tym roku kupiłam sobie tylko jedną książkę. Jest to "110 ulic" Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk. Miałam już kiedyś tą książkę na własność, ale potem coś mnie pokusiło i wymieniłam ją na inną, czego bardzo potem żałowałam. Dlatego teraz, kiedy trafiła się w promocyjnej cenie na TK, z przyjemnością ją kupiłam. Od autora, pana Artura Pacuły otrzymałam pierwszy tom przygód nastolatków "Gdzie jest korona cara?". Oprócz tego, zaopatrzyliśmy się w rodzinną grę karcianą "Na radarze". Wprawdzie jeszcze jej nie wypróbowaliśmy, ale wydaje się być ciekawą opcją na wieczorne rozgrywki. Tradycyjnie przywiozłam sobie kilka zakładek, a najlepsze z nich pochodzą od Emilki z "Weź nie czytaj!".


Wracając jeszcze na moment do naszych ŚBKowych wydarzeń:
  • piątkowy panel dla młodzieży „Bookworms! O czytaniu książek w XXI wieku” okazał się naprawdę strzałem w dziesiątkę. Nasz kolega Patryk świetnie sprawdził się w roli prelegenta i nawiązał bardzo fajny kontakt z młodzieżą. Dzieciaki mogły włączyć się w dyskusję, co też chętnie zrobiły, wymieniając się doświadczeniami i zadając pytania. Na końcu aktywni uczestnicy dyskusji otrzymali książkowe upominki. 
[fot.Sardegna]
  • sobotni event blogerów odbył się pod hasłem "Wojny blogów, czyli vlogi kontra blogi. Czy w 2017 lepiej pisać czy mówić o książkach?". Była to trochę przekorna nazwa, bo wiadomo, że nikt się nie kłócił, a dyskusja przebiegała w bardzo przyjaznej atmosferze. Panel okazał się bardzo inspirujący, a wymiana doświadczeń pomiędzy twórcami korzystającymi z różnych mediów, owocna. Wraz z portalem Granice.pl oraz przy wsparciu sponsorów (gryfnie, Publicat, Foksal, GoodRam, Twoje Pióro, MCK Bistro) przygotowaliśmy dla blogerów pakiety. Mamy nadzieję, że spotkały się z pozytywnym przyjęciem, bo pełne były fajnych gadżetów.


W sobotni wieczór odbyło się także nieformalne spotkanie potargowe. Najedliśmy się, uśmialiśmy się. Z taką ekipą czas wspaniale płynie! 

  • niedzielny panel dyskusyjny z polskimi pisarkami również okazał się bardzo udany. Panie Marta Matyszczak, Augusta Docher, Marta Obuch, Sabina Waszut i Magdalena Majcher rozmawiały z naszą koleżanką Katarzyną Kurowską na temat kondycji literatury kobiecej w Polsce, oraz o tym, jak to jest być pisarką w naszym kraju.

 [fot. Śląscy Blogerzy Książkowi]

Podsumowując, Śląskie Targi Książki 2017 uważam za bardzo udane. Może nie są tak rozbudowane, jak Kraków, ale niczym od niego nie odbiegają. Jeśli chodzi o frekwencję, organizatorzy mówią o 34 000 osobach, które w ciągu trzech dni odwiedziły MCK. Mam nadzieję, że kolejne lata przyniosą tylko większy rozwój ŚTK i jeszcze większą ich popularność. A my jako Śląscy Blogerzy Książkowi będziemy mogli włączyć się w ich organizację.

Sardegna