Wydawnictwo: Filia
Liczba stron: 390
Liczba stron: 390
Moja ocena : 6/6
Nie raz pisałam o tym, że uwielbiam książki pani Renaty Kosin. Są one zazwyczaj barwnymi obyczajówkami, napisanymi pięknym językiem literackim, charakteryzujące się tym, że oprócz wątku głównego, mają również bardzo rozbudowane wątki poboczne, związane albo z przeszłością rodu bohaterów, albo nawiązujące w pewien sposób do historii regionu. W książkach pani Renaty jest to zazwyczaj Podlasie skrywające w sobie wiele tajemnic i piękna.
Nie inaczej jest w przypadku "Jedwabnych rękawiczek", powieści, która również częściowo związana jest z tym regionem i opiera się na zbadaniu tajemnicy rodzinnej głównej bohaterki, zapoczątkowanej znalezieniem pamiątek po przodkach: zdekompletowanej pary rękawiczek, zapisków z dziwnymi symbolami oraz starej, podniszczonej lalki.
Co ciekawe, przeczytałam już kilka powieści autorki i wszystkie były świetne, natomiast "Jedwabne rękawiczki" mocno wyróżniają się na ich tle. Nie są one bowiem typową opowieścią o poszukiwaniu przodków i próbie dowiedzenia się, co znaczyły dla nich stare pamiątki przechowywane od lat w schowku. Powieść ta jest wyjątkowa przez to, że z jednej strony trzyma się konwencji, z drugiej jednak mocno się jej wymyka, nabierając charakteru filozoficznego, a nawet metafizycznego. Dla miłośników twórczości pani Kosin może to być niezły szok (w każdym razie dla mnie był), kiedy czytelnik spodziewa się czego w znanym stylu, a dostaje opowieść z pogranicza snu i jawy. Jednak ta dwojakość bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła. Pokazała zupełnie nową odsłonę twórczości autorki. Podążamy więc wraz z bohaterką znanym tropem, szukamy śladów z przeszłości, częściowo je odkrywamy, ale i tak w finale czeka na nas prawdziwa petarda!
Laura wraca po latach do rodzinnego domu tylko po to, aby dokonać formalności związanych z jego sprzedażą. Ma to być rutynowa czynność, której nie planuje poświęcać zbyt wiele czasu, jednak człowiek, który odnawia dom przed sprzedażą, z zamiłowania historyk, znajduje w jego zakamarkach wiele ciekawych znalezisk i chce się podzielić tym z właścicielką. I tak kobieta dostaje strzępki starych listów, jedną jedwabną rękawiczkę z wyszytym monogramem, a także informację, jakoby część korytarza domu została zamurowana i przeznaczona na jakiś tajemniczy schowek.
Bohaterka, chcąc, nie chcąc, bierze udział w odkrywaniu tych wszystkich znalezisk i wbrew sobie zaczyna się nimi interesować. Skrzynka z wyrysowanymi hebrajskimi znakami, prawdopodobne pozostałości po żydowskich przodkach kobiety, skłania ją do większego zainteresowania się pogromem żydowskim, który miał miejsce w 1941 roku w Jedwabnem. I choć Laura kojarzy, że jej prababcia Eleonora i dziadek Kajetan właśnie w tym roki zmarli, ich śmierć mogła mieć coś wspólnego z owymi wydarzeniami, nie jest w stanie powiedzieć na ten temat nic więcej.
Wspomnienia o pradziadkach są w rodzinie tematem tabu, Laura próbuje więc uzyskać jakieś informacje na ich temat od wiekowej ciotki Heleny, najstarszej krewnej. Nurtuje ją także znalezione w szpargałach nazwisko Sary Rosen, które nie pojawiło się nigdy w ich rodzinie. Kim jest owa Sara i jaki ma związek z dziadkami Kossackimi?
Pewien zbieg okoliczności sprawia, że Laura kojarzy tajemnicze nazwisko Rosen z listem otrzymanym parę lat temu z Francji. Dlaczego nieznani jej ludzie postanowili skontaktować się z nią w sprawie zaginionych krewnych? Kiedy kobieta nieoczekiwanie dostaje zaproszenie do Tergnier, małego francuskiego miasteczka, aby wspólne z nowymi znajomymi rozwikłać koneksje, jakie ich łączą, nie waha się ani chwil. Jednak to, co po wielu perturbacjach, na przekór niektórym zainteresowanym, odkryje na miejscu, zamiast dostarczyć informacji o przodkach, może zniszczyć teraźniejszość kobiety i całej jej rodziny.
W tym przypadku prawdziwe okaże się stwierdzenie, że niektóre tajemnice rodzinne powinny leżeć głęboko ukryte i lepiej byłoby dla wszystkich, żeby nigdy do nich nie wracano. Rozdrapywanie starych ran może położyć się cieniem na wszystkich żyjących potomkach rodu, jednak Laura działa bezkompromisowo i kiedy już zacznie badać losy swojej rodziny, nic nie będzie w stanie sprawić, żeby przestała,
Niesamowicie podobały mi się "Jedwabne rękawiczki". Gwarantuję, że w żadnej z czytanych wcześniej powieści obyczajowych nie znajdziecie takiego wątku i takiej historii, jaką wymyśliła dla swoich bohaterów Renata Kosin. Jest tutaj wiele motywów, nazwisk, koneksji i zależności, ale jednocześnie wszystko podane jest w sposób tak poukładany, aby czytelnik mógł swobodnie poruszać się po drzewie genealogicznym Laury i nie zagubić głównego wątku. Podziwiam panią Renatę za olbrzymi research, który wykonała, za wszelkie nawiązania do autentycznych wydarzeń, ale też za skrupulatność i trzymanie wszystkich postaci i motywów w ryzach. Przy takim ogromie informacji, bohaterów, przodków i wspomnień naprawdę można się zagubić, a tutaj wszystko działa, jak w zegarku. Wspaniała historia! Bardzo polecam!
Sardegna
W przypadku tej powieści mam odmienne zdanie. Nie chcę rozpisywać się szczegółowo, co mi się nie podobało, ponieważ już kilka lat temu przyjęłam zasadę - "nie piszę na blogu krytycznych uwag o książkach żyjących autorów".
OdpowiedzUsuńPodjęłam taką decyzję po serii blogowych nieprzyjemnych dyskusji autorów z blogerami. To były incydenty, ale nigdy nie wiadomo, co się zdarzy w internetowym świecie. Nie mam ochoty na takie sytuacje.
Ta powieść mnie rozczarowała.
Pozdrawiam :)
O! Ciekawa sprawa! Musimy kiedyś wypić wirtualną kawę i pogadać o tych "Jedwabnych rękawiczkach"! Co do dyskusji blogowych i pretensji, wiadomo, że się zdarzają, ale jak najbardziej rozumiem Twoje postanowienie. Szkoda nerwów na takie akcje :)
UsuńJak ten czas pędzi! To już minęło tyle dni???
Usuń"Jedwabne rękawiczki" przeczytałam w styczniu 2019 roku (dobrze, że mam zapisane takie informacje, bo za nic nie potrafiłabym podać daty).
I właśnie z powodu takiego odstępu czasowego nie podjęłabym się teraz dyskusji - szczegóły mi umknęły, pozostało tylko ogólne wrażenie.
Na powtórne czytanie brakuje czasu.
A "wirtualna kawa" przypomniała mi moje poszukiwania blogowego klubu dyskusyjnego. Miałam takie idealistyczne zapędy w pierwszych latach blogowania.
Nie udało się znaleźć takiego dobrego miejsca, a sama nie miałam zupełnie czasu na prowadzenie. Założenie klubu to nie byłby problem, ale utrzymanie na ciekawym poziomie to już zupełnie inna sprawa.
I okazało się, że ludziom nie chce się dyskutować "na zadany temat". Co innego rzucić komentarze do czyjegoś posta.
A teraz blogi zarastają kurzem i nie ma o czym mówić. Fb nie biorę pod uwagę, bo to nie moja bajka.
Pozdrawiam :)
Masz rację, na blogu ciężko teraz skłonić kogoś do dyskusji. Próbowałam ostatnio kilka razy, ale bez skutku. Powiem Ci, że FB też nie jest do tego dobrym miejscem. Niby są grupy dyskusyjne, ale zazwyczaj kończy się na jakiejś błahej konwersacji, bez konkretów. Ja prowadzę wirtualny klub czytelniczy ze znajomymi online na meecie. W zeszłym roku szkolnym spotykaliśmy się raz w miesiącu i omawiali zadaną wcześniej lekturę. Jeśli miałabyś ochotę się przyłączyć, daj znać :)
UsuńCzytałam kilka razy książki w podobnym klimacie, ale nigdy nie byłam do końca z nich zadowolona, po prostu lubię inny rodzaj literatury:)
OdpowiedzUsuńRozumiem :) Nie wszyscy lubią obyczajówki. Ja akurat czytam ich dość dużo, więc ciężko mnie zaskoczyć. A tutaj autorce się udało :)
Usuń