Luty, podobnie jak styczeń, minął mi niepostrzeżenie. Pierwsze dwa tygodnie minęły mi pod hasłem ferii, kiedy to miałam całkiem sporo wolnego czasu na czytanie i odpoczynek, drugie dwa natomiast, pod znakiem intensywnej pracy, rozpoczynającej II semestr roku szkolnego. Wbrew pozorom, w tym najkrótszym miesiącu roku, udało mi się przeczytać aż 9 książek. To mój najlepszy wynik od lat! Żeby w lutym przeczytać tyle książek, to się nie zdarzyło, jak długo żyję! Podejrzewam, że ta dobra tendencja czytelnicza wynika z wypracowanej, lepiej sprawdzającej się, organizacji blogowej, planowania notek i ciągu czytelniczego, który jest u mnie ostatnimi czasy, bardzo wyraźny.
Lista lektur:
1. "Strzały nad jeziorem" Marta Matyszczak - 6
2. "Harry Potter i kamień filozoficzny" J.K.Rowling - 6
3. "Kilka sekund od śmierci" Harlan Coben - 6
4. "Odnaleziony" Harlan Coben - 6
5. "Cień przeszłości" Grzegorz Gołębiowski - 2
6. "I ty przeciwko mnie" Jenny Downham - 5
7. "Szamanka od umarlaków" Martyna Raduchowska - 5
8. "Kłopoty mnie kochają" Joanna Szarańska - 5
9. "Indie, czyli świat" Marek Pindral - 5
3 książki z tej listy pochodziły z mojej biblioteczki i zaliczam je do wyzwania Z półki 2018 (w tym roku mam ich już 7), 6 było egzemplarzami recenzenckimi. Za najlepszą książkę lutego uważam dwa kryminały Cobena i "Strzały nad jeziorem" Marty Matyszczak. W tym miesiącu nie udało mi się skończyć rozpoczętego audiobooka, zostawiam go sobie więc na marzec.
Imprezy kulturalne:
Na początku lutego, korzystając z wolnego czasu podczas ferii, spotkaliśmy się z ekipą Śląskich Blogerów Ksiażkowych, na kawie i planszówkach (choć, gdybym miała się precyzyjnie wyrażać, to graliśmy w dwie karcianki: "Duszki w kąpieli" i oraz "Kajko i Kokosz"). Jak zwykle, nasze spotkania są bardzo sympatyczne i ładują akumulatory pozytywną energią.
W miesiącu tym postanowiłam także zapisać się w końcu do społecznościCzytampierwszy.pl. Jako że na blogu opisałam wcześniej książkę promowaną na platformie ("Perfect Game #1 Rozgrywka"), miałam od czego zacząć, a wraz z punktami otrzymanymi na start, mam już 120 ISBNów, za które planuję pobrać sobie pierwszą książkę z serwisu. Na razie czekam na korzystną ofertę,
Nowości książkowe:
"Indie,
czyli świat" Marek Pindral
"Grzech zaniechania" Małgorzata Rogala
"Tajemnica nawiedzonego lasu"Anna Kańtoch
"Zdrada scenarzystów" Wojciech Nerkowski
"Żona na pełen etat" Agata Przybyłek
"Sprintem do marzeń" Marta Radomska
"Szamanka od umarlaków" oraz "Demon w lustrze" Martyna Raduchowska
"Dziecko wspomnień"Steena Holmes
"78 - piętrowy domek na drzewie" Andy Griffiths, Terry Denton
"Kłopoty ze zwierzakami" oraz "Franek Perełka. Do trzech razy sztuka" Megan McDonald
"Drużyna marzeń. Zagadki piłkarskie"
"Tańczące czarownice"
"Mała Cyganeczka"
"A gdzie kurka? Wesołe wierszyki o zwierzętach" Wioletta Piasecka
Filmowo:
W lutym obejrzałam aż 6 filmów pełnometrażowych. Aż się boję, ile filmów obejrzę w marcu, skoro w tym miesiącu udało mi się niemal pobić swój rekord!
1. "Sztuka kochania" reż. Maria Sadowska - historia biograficzna Michaliny Wisłockiej, lekarki ginekolożki, która zrewolucjonizowała polską seksualność w czasach PRLu, walcząc o wydanie swej książki. Świetna gra Magdaleny Boczarskiej przysłoniła mi niemal całą fabułę. Bardzo mi się podobała ta historia, i jeśli jeszcze jej nie oglądaliście, zachęcam.
2. "Nerve" reż. Henry Joost i Ariel Schulman - to intensywna, dynamiczna produkcja, z bardzo aktualną fabułą, przedstawiająca wieczór z życia nastolatków,zatraconych w internetowym wyzwaniu, robiących rzeczy, na które normalnie by się nie zdecydowali. Ale czegoż się nie robi dla sławy w sieci, ogromnej liczby lajków i obserwatorów. Bardzo fajny film, na czasie, pokazujący, jak łatwo można pomylić życie realne z wirtualnym.
3. "Harry Potter i kamień filozoficzny" reż. Cris Columbus - po
wspólnym przeczytaniu książki wraz z moimi dziećmi, rodzinnie
obejrzeliśmy film, o pierwszych przygodach HP. Ależ fajnie było wrócić
do tej adaptacji i zobaczyć aktorów młodszych o 17 lat. Niesamowite
wrażenia!
4. "Baywatch" reż Seth Gordon - zabawna, bardzo hollywoodzka i słoneczna komedia, stworzona na bazie kultowego serialu z lat 90 tych. Sympatyczna produkcja, w sam raz na jeden wieczór.
5. "Morderstwo w Orient Expressie" reż. Kenneth Branagh - miałam wobec najnowszej ekranizacji kultowego kryminału Agathy Christie wielkie oczekiwania, tym bardziej, że "Morderstwo..." było pierwsza powieścią Autorki, jaką w życiu czytałam i mam do niej ogromny sentyment. Widać, że produkcja została wykonana z wielkim rozmachem, a na największa uwagę zasługują, według mnie, piękne zdjęcia i gra aktorska.
6. "Rytuał" reż. Dawid Bruckner - z założenia horror, w praktyce słaby film grozy. Początek dość obiecujący, ale i bliżej rozwiązania zagadki leśnego mordercy, tym gorzej. Moje uznanie zyskują na pewno piękne krajobrazy. Reszta była taka sobie.
Serialowo:
W lutym obejrzałam sobie kilka kolejnych odcinków sezonu 11 "The Big Bang Theory" i w końcu mogę powiedzieć, że jestem z nim na bieżąco. Co ważniejsze jednak, w tym miesiącu odkryłam wspaniały, cudowny i bardzo emocjonujący serial "Stranger Things". Pewnie większość z Was już go widziała i dziwi Was moje podekscytowanie się, ale ja po prostu muszę sprawdzić niektóre rzeczy na własnej skórze. Historia czwórki dzieciaków, z których jeden znika w niewyjaśnionych okolicznościach, w pobliżu laboratorium zajmującego się podejrzanymi eksperymentami, zawiera w sobie elementy kryminału i horroru, ma też wątki paranormalne. Ciekawe jest to, ze rozgrywa się w latach 80 - tych, doskonale obrazując tamtą epokę. Takie historie bardzo lubię i będę wypatrywać 3 sezonu.
Muzycznie:
Luty brzmiał przede wszystkim hip - hopowo, nową płytą Pokahontaz "Reset". Numer, który zasługuje na szczególne wyróżnienie i chciałam się nim z Wami podzielić to "404", nagrany wraz z Kalibrem 44. Kawałek cudowny, klimatyczny, z mądrym tekstem i genialnym teledyskiem pokazującym moje Katowice w niesamowitej, nocnej odsłonie:
Drugim utworem jest "Radioactive" Imagine Dragons. Trochę starszy kawałek, ale odkryty ostatnio przeze mnie ponownie:
Jak minął Wam luty? Nadchodzący marzec zapowiada się bardzo interesująco pod względem spotkań autorskich i wydarzeń kulturalnych na Śląsku. Mam nadzieję, że nic nie pokrzyżuje mi planów i będę mogła za miesiąc pochwalić się relacjami z tych imprez.
Mam naprawdę spory problem z tą powieścią, wystarczy spojrzeć tylko na ocenę. Bardzo rzadko wystawiam przeczytanym książkom tak niską notę. Myślę, że to dlatego, iż z czasem nauczyłam się sięgać głównie po takie, które naprawdę mnie interesują. Nie mam też jakiejś specjalnej ochoty na testowanie lektur i sprawdzanie, czy są dobre, czy złe. Jeżeli więc wystawiłam tak niską ocenę książce, na którą świadomie się zdecydowałam, to coś musiało pójść mocno nie tak...
I to nie jest tak, że nie lubię debiutów, albo uważam z zasady, że są one złe. Całkiem niedawno czytałam "Bliznę", świetny debiut, również wydany w Novae Res, a książka ta, mimo iż posiada pewne niedoskonałości i widać, że Autorka jest osobą początkującą w tej dziedzinie, to jednak jej pomysł, wykonanie i sam sens historii jest, jak najbardziej w porządku. W powyżej przytoczonej przeze mnie "Bliźnie" akcja toczy się dwutorowo: współcześnie i w czasie II WŚ. Jest rodzinna tajemnica, wspomnienia trudnej rzeczywistości wojennej, zbrodnia, miłość i tragedia. Wszystko to łączy się w jakiś sposób z główną bohaterką.
Czytając opis "Cienia przeszłości" zasugerowałam się, że będzie to trochę podobna historia. Tutaj również zapowiadała się zagadka rodzinna, związana z dokumentami genealogicznymi, część wydarzeń leżących u podstaw tego sekretu, miała rozgrywać się w latach 40 - tych XX wieku, pojawił się wątek morderstwa, malowniczy Dolny Śląsk i para bohaterów pragnących odkryć prawdę. Zabrzmiało całkiem nieźle, no nie? No właśnie, ale tak nie było, uwierzcie mi. Źle się stało, że postawiłam wszystko na zachęcający, okładkowy opis tej opowieści. Nie przewidziałam jednak tego, że na nic zda się ciekawy pomysł na fabułę, kiedy wykonanie będzie aż tak złe.
Adama Floriański jest zapalonym genealogiem, który przy okazji szukania informacji o
swoich przodkach, wplątuje się w groźną aferę. Na skutek przypadkowego spotkania z pewnym starszym panem w archiwum, wchodzi w posiadanie teczki pełnej tajemniczych dokumentów i zaszyfrowanego pendrive'a. Adam zwraca się o pomoc do swojej dawnej znajomej Anny, cenionej informatyczki, żeby pomogła mu rozwikłać komputerową częścią tej tajemnicy. Para bohaterów, krok po
kroku, próbuję dotrzeć do sedna sprawy i wyjaśnić, o co chodzi z genealogicznymi dokumentami. Jednak sprawą interesuje się jeszcze ktoś inny, a Adamowi i Annie zaczyna grozić realne niebezpieczeństwo.
I niby wszystko gra, ale kiedy kuleje wykonanie, najlepszy pomysł nie uratuje książki...
Myślę, że główny problem leży tutaj w warsztacie pisarskim Autora, nad którym musi on jeszcze sporo popracować. Fajnie, że pan Gołębiowski ma koncept na swoją książkę (i naprawdę nie jest on zły, co zresztą starałam się pokazać powyżej), jednak to nie wystarczy, żeby zbudować dobrą książkę. W tym przypadku zabrakło zarówno umiejętności wykreowania postaci, jak i zbudowania napięcia w tej przygodowo - kryminalnej fabule.
Przez to "toporne wykonanie" "Cień przeszłości" czyta się naprawdę źle. Trzeba przedzierać się przez przydługawe opisy sytuacyjne zwyczajnych czynności, jakie wykonują główni bohaterowie. A przedstawione są one w taki sposób, jakby miały zaważyć o losach świata. Jest ich w książce na prawdę bardzo, bardzo dużo. Śmiem twierdzić, że gdyby je usunąć, objętość książki zmniejszyłaby się spokojnie o połowę. Autor jakoś wyjątkowo wziął sobie na cel, aby przedstawić czytelnikowi wszystko, z najmniejszymi szczegółami, podając "na tacy" i nie zostawiając żadnego pola do popisu wyobraźni odbiorcy. W szczegółach poznamy życie codzienne bohaterów, otoczenie, mało istotne dla fabuły, trywialne przemyślenia bohatera, jak i sytuacje "groźne", które powinny z zasady trzymać w napięciu, w rezultacie jednak tylko nudzą.
I to nie tak, że jestem czepialska i specjalnie wyszukuję z treści fragmenty, żeby się do nich przyczepić. Zazwyczaj, kiedy książka ma takie nic nie wnoszące do fabuły momenty, czy inne niedociągnięcia, ale całość jest dla mnie interesująca i wciągająca, to nie zwracam na nie szczególnej uwagi. W tym wypadku jednak zdominowały one wszystko inne, psując mi nawet ochotę na rozwiązanie zagadki, która w tej historii jest przecież najistotniejsza.
I żeby nie być gołosłowną, mogę przytoczyć moment, kiedy bohater w archiwum zagląda non stop w dekolt sekretarki, komentując zupełnie nieistotne, dla akcji rzeczy z nim związane, sytuację, gdy para bohaterów jedzie na kawę do
McDonald'sa, a my dostajemy wnikliwy opis higieny restauracji i jakość podawanej w niej kawy. Dobrym przykładem jest też dość długa analiza podłączenia ładowarki do gniazdka, w sytuacji, kiedy są dwa (tak, gniazdka są dwa...). Moim "ulubionym" momentem jest sytuacja, kiedy Adam przychodzi do redakcji gazety, a tam pani
sekretarka częstując go kawą opowiada przy okazji historię mleka w kartonie. No naprawdę, jestem w stanie wiele wytrzymać, ale bez przesady...
Gdybym otwierała tę powieść na chybił - trafił, to praktycznie
każda jedna strona, na którą natrafię, zawierać będzie takie absurdalne, nic nie wnoszące do fabuły, opisy sytuacyjne. Co bohater zrobił po przebudzeniu, jak planuje dojechać samochodem w dane miejsce. Naprawdę nie mam pojęcia, czemu to wszystko ma służyć.
Myślę też, że poprawy wymaga kreacja bohaterów. Ci pozytywni, czyli Adam i Anna są postaciami bardzo nijakimi, o których czyta się zupełnie obojętnie. Ich przygody, zmagania z rozwikłaniem tajemnicy nie wzbudzają w czytelnikach żadnych uczuć. Natomiast postacie negatywne, czyli bandyci, którzy polują na dokumenty i starają się wyeliminować Adama z gry, są po prostu infantylni. Niby starają się być groźni, ale kiedy Autor opisuje szczegółowo ich przemyślenia, nadaje im ksywki lub wnikliwie opisuje to, co aktualnie robią, to nawet użycie wulgaryzmów w ich wykonaniu nie wzmacnia powagi sytuacji, ale sprawia, że stają się oni po prostu śmieszni.
Podobnie mogłabym napisać o samym zakończeniu. Z założenia akcja końcówki powieści miała toczyć się wartko, niemalże sensacyjnie i doprowadzić do oszałamiającego finału. Wyszło mizernie, mało ciekawie, nijako, momentami absurdalnie zabawnie.
Fragmenty, które powinny czytelnika ciekawić, czyli nawiązanie do przeszłości, opisy obozu koncentracyjnego w Gross-Rosen, czy samo wyjaśnienie znaczenia dokumentów, zostało opisane zbyt ogólnikowo i chaotycznie, w taki sposób, że ja na przykład nie jestem w stanie powiedzieć, jakąż to tajemnicę Dolnego Śląska skrywały dokumenty, o które toczyła się walka.
Książki nie
polecam. Jeżeli po nią sięgniecie, to robicie to tylko na własną odpowiedzialność.
Roksana Jędrzejewska -Wróbel to Autorka znana czytelnikom z wielu edukacyjnych opowiadań i książek dla dzieci. Owego czasu czytałam moim dzieciakom"Lucjna. Lwa, jakiego nie było", czyli jedną z mini książeczek, wydanych przy współpracy z ING Bankiem Śląskim. Początkowo nie podeszłam do niej na poważnie, bo wydała mi się mało znacząca broszurą. Dopiero później, po lekturze uświadomiłam sobie, że w tej formie powstała bardzo ważna i wartościowa seria opowieści dla najmłodszych, której nie można ignorować, ani bagatelizować.
"Kosmita" jest drugą książką, wydaną w Fundacji ING Dzieciom, tym razem powstałą przy współpracy z Fundacją Synapsis. Podobnie, jak "Lucjan", może wydawać się kilkudziesięciostronicową broszurą, nic jednak bardziej mylnego, bowiem w swej skromności niesie bardzo dużo edukacyjnych treści i mądrych informacji, nie tylko dla dzieci.
"Kosmita" to opowieść przedstawiona z perspektywy 8 letniej Julki, której rodzi się wyczekiwany, mały braciszek Kacper. Chłopczyk od pierwszych chwili życia jest grzecznym i spokojnym dzieckiem, nad którym wszyscy się roztkliwiają. Jednak im robi się starszy, tym coraz dziwniej się zachowuje. Choć rodzice początkowo nie zwracają na to uwagi, Julka po swojemu, w dziecięcy sposób, bardzo wcześnie zauważa, że jej braciszek nie jest normalnym niemowlakiem. Kacper nie wodzi wzrokiem za przedmiotami, nie reaguje na głosy bliskich osób, nie uśmiecha się. Pierwsze podejrzenie rodziców pada na niedosłuch, ale kiedy okazuje się, że ze słuchem jest wszystko ok, u Kacpra diagnozuje się autyzm.
Julka nie wie co to za choroba, i z czym ją się wiąże. Dziewczynka, jak i cała jej rodzina musi nauczyć się żyć z chorobą Kacpra i jego nietypowym zachowaniem, które coraz częściej pojawia się wraz z tym, jak chłopczyk rośnie. Julka po swojemu próbuję zrozumieć brata i opisuje to swoim dziecięcym językiem. Często też nazywa chłopca "kosmitą", ponieważ nie rozumie jego zachowania i nie wie co nim kieruje. Uczy się powoli jego zachowań i akceptowania go takim, jakim jest. Choć to wcale nie jest łatwe.Ten okres "uczenia się" siebie pokazany jest nie tylko z perspektywy Julki, ale i Kacpra, który opowiada o swoich uczuciach tak, jak umie.
"Kosmita" doskonale opowiada o autyzmie. Pokazuje to, co często jest niewidoczne dla osób mających chwilowy kontakt z autystycznymi dziećmi. Przez to, że książeczka napisana jest w bardzo prosty sposób, dziecięcym językiem, pozwala to młodemu czytelnikowi lepiej zidentyfikować się z przedstawioną sytuacją. Mogą wczuć się w rolę członka rodziny osoby z autyzmem i zrozumieć, że to wcale nie jest łatwe.
Sprawdziłam, historia Julki mocno trafia do dzieciaków, które w nieco inny sposób poznają autyzm (zwłaszcza z tej "drugiej" strony) i dowiadują się znacznie więcej o tej chorobie, niż z jakiejkolwiek pogadanki. Do dorosłych "Kosmita" też przemawia, choć spotkałam się z opinią, że dziecięcy język na dłuższą metę może być męczący. Ja tego w każdym razie nie odczułam. Dla mnie ta opowieść jest po prostu genialna w swej prostocie.
Dzisiaj przychodzi czas na kolejny post tematyczny Śląskich Blogerów Książkowych, publikowany 21 dnia danego miesiąca. W lutym wymyśliliśmy, że napiszemy coś, na temat największych grubasów w naszych biblioteczkach, ale spokojnie, nie podążajmy najbardziej oczywistym tropem!
Wielokrotnie już pisałam, że moja biblioteczka jest dość obszerna. Nie jestem w stanie określić, ile wszystkich książek się w niej znajduje, i jakie to dokładnie tytuły. To znaczy, mniej więcej orientuję się, co gdzie jest, ale w przypadku dzisiejszego tematu, mogłam co nieco przeoczyć. Dlatego do tej prezentacji wybrałam najgrubsze tomiszcza, znajdujące się w dostępnym dla oka, miejscu:
1. Seria Diany Gabaldon "Obca":
Nie mam w prawdzie całego kompletu, tylko pięć pierwszych tomów, ale każdy z nich posiada grubo ponad 700 stron. Czytałam też, jak do tej pory, jedynie tom pierwszy:
2. Powieści historyczne Philippy Gregory z cykluWojny Dwóch Róż:
Nie mam wszystkich powieści Autorki, choć marzą mi się one bardzo, jednak udało mi się skompletować całą powyższą serię, którą też w większości przeczytałam:
Nie wiem, jak Wy, ale ja nie mogę się zdecydować, z czym bardziej kojarzy mi się wydawnictwo Egmont. Czy z książkami dla dzieci, komiksami, czy może grami planszowymi. A może z wszystkim naraz? I to byłaby prawda, bo oferta, jaką Egmont proponuje rodzicom i dzieciakom jest naprawdę bogata. Nic, tylko szukać promocji i wybierać coś dla siebie.
Gry planszowe są mi bliskie (o przykładowych możecie poczytać TU, TU lub TU), książki dla dzieci mam oczytane na wszystkie strony, najrzadziej może sięgam po komiksy, bo jednak ta forma literatury jest najmniej znana mi i moim dzieciom. Czasami jednak lubię po nie sięgnąć i zrobić sobie odstępstwo od tradycyjnych książek, żeby pokazać też dzieciakom, że komiksy mogą być fajne, a z ich lektury czerpie się równie wielką przyjemność.
Z naszej czwórki największym fanem komiksu jest Młody, który potrafi już całkiem nieźle czytać, ale zniechęca go jeszcze duża ilość zbitego tekstu. Dlatego komiksy są dla niego idealne i świetnie się sprawdzają. Powyższy, czyli przygody Oskara i Fabrycego w starciu ze strasznym smokiem czytaliśmy głównie wspólnie, ale była to naprawdę dobra decyzja, bo to wydanie zawiera dość sporo obrazków i tekstu, a nie chciałam, żeby Młody znudził się tą historią, albo stwierdził, że nie doczyta do końca, bo nie daje już rady.
Wydawnictwo: Egmont
Liczba stron: 48
Moja ocena : 6/6
"Oskar i Fabrycy. Straszne smoczysko" to komiks autorstwa Mieczysława Fijała, który zwyciężył w III edycji „Konkursu imienia Janusza Christy na komiks dla dzieci”. Kojarzę ten konkurs, bowiem w 2015 roku miałam okazje czytać zwycięską opowieść II edycji, czyli "Niezła draka!Drapak!".
Przygoda Oskara i Fabrycego, czyli pary nastoletnich przyjaciół, którzy, rozpoczyna się w momencie wycieczki szkolnej do starożytnego zamku, kiedy to na skutek dziwnego zbiegu okoliczności, przenoszą się oni w czasie. W nowej/starej rzeczywistości zostają wzięci za dzielnych rycerzy i postawieni przed faktem zabicia groźnego smoka, który terroryzuje bezbronnych mieszkańców wioski. Jako że chłopaki zakładają, że biorą udział w jakiejś kostiumowej inscenizacji, podchodzą do kwestii smoka bardzo
na luzie i bez specjalnego stresu. Wynika z tego bardzo wiele komicznych
sytuacji, a kiedy bohaterowie odkrywają prawdę o swoim położeniu robi się naprawdę groźnie.
O perypetiach chłopaków i ich walce z groźnym stworem, czyta się w wielką przyjemnością. Jest humor, są momenty poważne, jest i tajemnica do odkrycia. Nie jestem wielką specjalistką od określania poziomu wykonania komiksów, racze oceniam je intuicyjnie, na zasadzie, czy spodobają się moim dzieciom, ale moje oko amatora mówi mi, że pod względem graficznym jest bardzo dobrze. Ilustracje są bardzo szczegółowe, dokładnie oddają charakter postaci, czas i miejsce akcji, a także dynamikę opisywanych wydarzeń. Kolory są żywe, a całość
bardzo jest miła dla oka. Tak, jak napisałam powyżej, na każdej stronie jest dość sporo komiksowych scenek i tekstu, co daje naprawdę rozbudowaną historyjkę, mimo niewielkiej objętości komiksu.
Myślę, że jeżeli
macie w domu 7 - 12 latka, który lubi komiksy, albo chcecie go zachęcić do
tej formy literatury, albo w ogóle przekonać do czytania czegokolwiek, bo na hasło "książki" reaguje alergicznie, to przygody "Oskara i Fabrycego" mogą być dobrym pomysłem na lekturę.
Nie pamiętam, ile lat temu po raz pierwszy sięgnęłam po Harrego Pottera. Byłam chyba wtedy na studiach i zastanawiałam się, czy aby nie jestem już trochę za stara na czytanie opowieści o małym czarodzieju, na punkcie którego oszalał cały świat. Postanowiłam jednak na próbę przeczytać pierwszy tom i ... przepadłam! Pamiętam, jak z niecierpliwością wyczekiwałam wydania na polskim rynku kolejnych tomów, a dzień, kiedy książki trafiały w moje ręce, był wielkim świętem. Podobnie wspominam moment, kiedy już udało mi się skompletować całą, siedmiotomową serię. Przez te lata nadal jestem wierna pierwszemu, klasycznemu wydaniu Harrego Pottera z Media Rodziny i praktycznie przez te 15 lat nie próbowałam wymienić go na inne, bardziej barwne, ilustrowane czy mroczne. W każdym razie, wszystkie część z wyjątkiem ostatniej, przeczytałam dwukrotnie. A teraz nadszedł czas, aby historię Harry'ego poznały moje dzieci.
Nie myślcie sobie, że inicjatywa wyszła z mojej strony. O nie! Po lekturze przygodowych "Tarapatów" i nieco bardziej dziecinnej "Malutkiej Czarownicy" moje dzieciaki zaplanowały, że następną książką, którą mam im przeczytać będzie "Harry Potter i kamień filozoficzny". W sumie naprawdę się ucieszyłam z tego wyboru, bo dzieci moje obejrzały już kiedy w telewizji przypadkowe fragmenty ostatnich, najmroczniejszych części, po czym stwierdzili, że to chyba jakiś horror. Nie chciałam, aby zniechęcili się do tej historii, zanim na dobre ją poznają. Zdecydowanie lepiej więc, abym ja ją im przeczytała, oczywiście w odpowiedniej kolejności, dopasowując poszczególne tomy do ich wieku.
Powrót do pierwszego tomu przygód małego czarodzieja okazał się dla mnie niesamowicie przyjemny. Mam wrażenie, że dla moich dzieci również, choć zdecydowanie Dziesięciolatka bardziej wkręciła się w tą opowieść niż Siedmiolatek. Sympatycznie było mi wrócić do samego początku historii Harry'ego Pottera, przyjrzeć się, jak wyglądało jego życie u Dursley'ów na Privet Drive, jak wyglądały jego pierwsze kroki w Hogwarcie, czy spotkanie z Hagridem, Ronem i Hermioną. Super wrażenie robią pierwsze zakupy na ulicy Pokątnej,
przejście przez Peron 3 i 3/4, pierwszy wybór różdżki przez Harry'ego, czy wizyta w Banku Gringotta. Równie ciekawie było czytać o nauczycielach Hogwartu, zasadach, jakie panują w szkole, przemieszczaniu się po zakątkach zamku, o
przydziale tiary do domów, imprezach w Wielkiej Sali, a także o zasadach gry w
Quidditcha.
Najciekawsza okazała się oczywiście pierwsza tajemnica, czyli odkrycie, co ukrył Dumbledore w skrytce pilnowanej przez trójgłowego psa. O tym wszystkim czyta się zapartym tchem, mimo że zna się oczywiście zakończenie
nie tylko tego tomu, ale i całej historii. Interesujące jest także wyszukiwanie faktów o samym Voldemorcie, o którym to w tomie pierwszym nic konkretnego się jeszcze nie dowiadujemy, jednak znając zakończenie całej serii i wiedząc, co się później wydarzy, wszystkie wzmianki o tej postaci są niezmiernie ważne.
Niektóre wątki zupełnie zatarły się w mojej pamięci po tych 15 latach, więc ponowne przeczytanie tej książki i to na głos, było dla mnie niemalże, jak pierwszy kontakt z lekturą. Mogę więc stwierdzić, że odkryłam Harry'ego Pottera na nowo, ale najważniejsze, że moje dzieci chyba połknęły bakcyla i coś zaiskrzyło. Teraz w końcu znają tę historię od samego początku, mogą spokojnie obejrzeć ekranizację "HP i kamienia filozoficznego" bez obawy, że nie będą wiedziały, o co w tym wszystkim tak naprawdę chodzi. Myślę też, że wkrótce przeczytam im drugą część, jednak zrobię to dopiero za jakiś czas, żeby nie poczuli przesytu tą magiczną opowieścią i mogli się nią odpowiednio nacieszyć.
Ależ fajnie przeczytać książkę, która jest taka lekka, łatwa i przyjemna! Czasami sięgnięcie po taką lekturę, jest jak najbardziej wskazane. Ja na przykład potrzebuję jej do zresetowania się po trudnym dniu w pracy, albo jako przerywnik w czasie innych, bardziej wymagających lektur.
"Rozgrywka" to powieść YA, należąca do cyklu "Perfect Game", będąca pełnym uniesień, wzniosłych wyznań, typowym romansem, obfitującym w upadki i wzloty w relacji młodych bohaterów. Jest to dość tendencyjna opowieść, taka bajka dla dwudziestolatek, w której to szarą myszkę zdobywa najprzystojniejszy chłopak na kampusie (w tym wypadku jest to wschodząca gwiazda sportu). Fabuła jest więc dość oklepana, podobnie, jak rozwój wydarzeń, czyli od wielkiego uczucia, przez kryzys, aż do happy endu.
Mamy zatem Cass, dziewczynę nie wyróżniającą się niczym specjalnym, na tle innych studentów. Jej pasją jest fotografia, której oddaje się bez reszty, ma ona też nieco zagmatwane relacje z rodzicami. Cass zostaje wybranką serca Jacka Cartera, zdolnego baseballisty, nałogowego podrywacza i największego przystojniaka, nigdy nie umawiającego się dwa razy z tą samą dziewczyną. Przez to, że dziewczyna ma ostry język i początkowo opiera się umizgom Jacka, ten postanawia za wszelką cenę zdobyć jej uwagę. A kiedy w końcu ta już mu ulega, ich związek zaczyna przypominać coś naprawdę szczerego i prawdziwego.
Jednak, jak to bywa w przypadku takich opowieści, para bohaterów zakochana w sobie bez pamięci, początkowo nie zauważa problemów, które mogą wpłynąć na ich związek. Jack dostaje propozycję gry w baseball w innym stanie, a ani on, ani jego dziewczyna, nie są gotowi na związek na odległość. Poza tym chłopaka ciągle otacza wianuszek fanek, co również inicjuje kłopoty. Cass musi zmierzyć się z trudnością bycia dziewczyną znanego sportowca i wejść w tą rolę z całym jej dobrodziejstwem. Czy uczucie Cass i Jacka będzie na tyle trwałe, żeby przetrwać wszelkie przeciwności losu?
"Rozgrywka" jest typowym romansem YA mającym na celu wzbudzić w czytelniczkach całą gamę emocji. Porównałabym tą historię to serii "After" (na szczęście o wiele krótszą i pozbawioną aż tak rozbudowanych scen erotycznych). Ale to nie jest, broń boże, zarzut z mojej strony. Opowieść ta, dla starszego czytelnika, jakim niewątpliwie jestem, jest miłą odmianą, nie wymagającą specjalnego zaangażowania emocjonalnego, ale za to sprawiającym wielką przyjemność. Zdaję sobie jednak sprawę, że historia może się bardzo podobać szerszemu gronu młodych czytelniczek, bowiem schemat bogaty/sławny/przystojny piosenkarz/sportowiec/prezes firmy, zwracający uwagę na szarą myszkę/zwyczajną dziewczynę, niczym nie wyróżniającą się z tłumu, zawsze działa.Jest to taki wariant, o którym każda skrycie marzy, bez względu na fakt, że przyszłoby się borykać z problemami, które przydarzają się głównym bohaterom.
Ja nie jestem wyjątkiem i też lubię takie czasem sięgnąć po taką historię, przypomnieć sobie emocje, jakie towarzyszą pierwszej, dwudziestoletniej miłości. Czy sięgnę po kontynuację tej powieści? Jeśli będę miała możliwość, to tak. Dlaczego bowiem nie dać się porwać młodzieńczemu entuzjazmowi i ponownie nie dać się wkręcić w miłosne rozterki bohaterów?
Biorę w ciemno wszystkie powieści Magdy Witkiewicz. Na żadnej się nie zawiodłam i dosłownie każda okazała się być dla mnie miłą lekturą. Jako że "Pudełko z marzeniami" to już 13 książka Magdy, jaką miałam okazję czytać i 2 napisana wspólnie z innymi autorem, postanowiłam zrobić małe podsumowanie i zebrać moje dotychczasowe wpisy. Poniższa lista nie jest oczywiście kompletna, bo nie ogarnęłam
jeszcze wszystkich książek Autorki, co oczywiście mam w planach
nadrobić, ale wśród tych 12 przeczytanych mogę już teraz wyróżnić swoich faworytów. Są to tytuły dla mnie wyjątkowe pod różnymi względami ("Cześć, co słychać?", "Czereśnie zawsze muszą być dwie"). Niektóre poruszają poważne kwestie społeczne i przez to są naprawdę warte polecenia ( "Po prostu bądź", "Pierwsza na liście", "Zamek z piasku", "Ósmy cud świata"), jeszcze inne są po prostu świetną, umilającą czas lekturą ("Pracownia Dobrych Myśli", "Szkoła żon", "Ballada o ciotce Matyldzie", "Moralność pani Piontek"), oprócz tego, 2 książki autorki skierowane są dla dzieci ("Lilka i spółka", "Lilka i wielka afera"). Magda połączyła też siły z inną pisarką, Nataszą Sochą, w rezultacie czego powstała mega zabawna "Awaria małżeńska", będąca idealną lekturą dla zabieganych matek, mających na głowie cały dom do ogarnięcia.
"Pudełko z marzeniami" jest właśnie przykładem kolejnej współpracy Magdy Witkiewicz z innym autorem. Tym razem powieść powstała wraz z Alkiem Rogozińskim, twórcą kryminalnych komedii (miałam okazję czytać jedną powieść jego autorstwa "Do trzech razy śmierć", która akurat średnio przypadła mi do gustu), prywatnie przyjacielem pisarki. Jak zatem wyszła autorom ta współpraca? Bardzo pozytywnie. Powieść okazała się być fajną historią, trochę zabawną, trochę refleksyjną, utrzymaną w klimacie sympatycznych i umilających czas opowieści.
Malwina to bardzo zorganizowana trzydziestolatka, postanawia zostawić wszystko i pojechać w Bieszczady. Robi to trochę za namową ukochanego, który ponad wszystko ceni sobie wolność, medytację i święty spokój. Jej Bieszczadami okazuje się być Miasteczko, czyli miła mieścina na końcu świata, a wymarzony dom, budynkiem do generalnego remontu, z restauracją na parterze i tajemniczym posągiem świętego Ekspedyta w piwnicy. Ukochany w starciu z prozą życia i obowiązkami domowymi zmyka czym prędzej, zostawiając Malwinę z całym kramem na głowie i to właśnie w takich okolicznościach kobieta poznaje Michała. Ale, ale! Spokojnie! Nie będzie tu miłości od pierwszego wejrzenia, ani żadnych romantycznych uniesień! Michał bowiem ma wobec Malwiny inne plany. Znając swoją rodzinną historię, wie, że na terenie gdzie obecnie stoi restauracja znajduje się jego rodowy skarb. Pragnie więc wszelkimi sposobami zbliżyć się do kobiety, żeby móc spenetrować piwnicę i zastanowić się, gdzie może zacząć prace poszukiwawcze.
Tak zaczyna się sympatyczna opowieść o dwójce zakręconych bohaterów, którzy dążą do swoich zamierzonych celów wszelkimi sposobami. Oprócz Malwiny i Michała, których historia wysuwa się na pierwszy plan, w całej tej opowieści istotnych będzie jeszcze cały szereg dodatkowych postaci: babcia Malwiny, która rusza na pomoc wnuczce i postanawia rozkręcić restaurację serwując w niej francuskie specjały, pani Wiesia, sympatyczna staruszka znana czytelnikom Magdy Witkiewicz z "Pracowni Dobrych Myśli", która tutaj również serwuje wszystkim swoja kultową nalewkę dla zdrowotności, Florian i Tomek - para sympatycznych gejów, również bohaterów "Pracowni...", oraz dwójka dzieciaków, Kalina i Kamil, którzy mają swój pomysł na dalszą znajomość Malwiny i Michała.
Jako że święty Ekspedyt to patron od spraw niemożliwych, Malwina mianuje go swoim opiekunem i faktycznie od tamtej pory sprawy zaczynają iść po jej myśli. Oprócz świętego mają jednak w tym sporą zasługę, przyjaźni bohaterce, ludzie, co sprawia, że czytelnikowi robi się nieco cieplej na sercu, powraca też wiara w bezinteresowne dobro, które, jak karma, zawsze wraca. Nie należy jednak tej historii traktować śmiertelnie poważnie. Bo mimo wszystko jest to taka bajka dla dużych dziewczynek, która moim zdaniem nie opowiada o miłości, a raczej o przyjaźni, wsparciu i o tym, jak ważna jest obecność bliskich osób. Jest to po prostu sympatyczna, ciepła lektura, dobra na każda porę roku, napisana w stylu podobnych tematycznie książek Magdy Witkiewicz. W pierwszym skojarzeniu powiedziałabym, że "Pudełko z marzeniami" jest kontynuacją "Pracowni Dobrych Myśli", poznajemy bowiem, choć w okrojonej formie, dalsze losy bohaterów tamtej historii. Po zastanowieniu jednak, trzeba przyznać, że fabuła "Pudełka..." toczy się swoim rytmem, i mimo że wątki obu powieści się zazębiają, to jednak nie można ich traktować, jako całość.
"Pudełko z marzeniami" trafiło do mnie tuż przed świętami, w pięknym opakowaniu, z przemiłymi dodatkami. Aż szkoda mi było rozpakować tak cudną przesyłkę! Przez te świąteczne akcenty skojarzenia, co do treści nasuwają się same. Na szczęście powieść ta jest bardziej uniwersalna i poza niewielkim wątkiem świątecznym, całość nie jest jakoś specjalnie utrzymana w tym klimacie.
"Pudełko z marzeniami" więc czytać także w innym okresie roku, a nawet polecić na zbliżające się Walentynki. Co też zrobię, choć uczciwie zaznaczam, że cała historia miłosna jest tutaj ukazana trochę z przymrużeniem oka, ale za to czyta się ją bardzo przyjemnie.
W poście podsumowującym miniony miesiąc pisałam, że w styczniu udało mi się wziąć udział w prawdzie tylko w jednym, ale za to bardzo sympatycznym, wydarzeniu literackim. Mowa jest tutaj o III edycji Blog Book Meeting, zorganizowanym przez dziewczyny: Kasię z Poligonu Domowego oraz Paulinę z Yakie Fayne.
Spotkanie miało miejsce 27 stycznia w sobotę, organizowane było w małej, klimatycznej knajpce Kawiarnia Fotograficzna w Katowicach, a ja choć całkiem nieźle orientuję się w topografii miasta, nie miałam pojęcia, że takie miejsce na ulicy PCK istnieje. Fajna miejscówka, być może jeszcze kiedyś z niej skorzystam. W sumie dzięki temu, że wydarzenie miało miejsce właśnie w Katowicach, mogłam się na nim pojawić. Poprzednie edycje BBM również zapowiadały się ciekawie, jednak prze to, że odbywały się w Sosnowcu, do którego dość trudno mi dojechać, na żadne z nich nie dotarłam.
Wracając jednak do tegorocznej imprezy, plan Blog Book Meeting zakładał spotkania z czterema polskimi autorami: Hanną Greń, Anną Tabak, Augustą Docher vel Beatą Majewską oraz Pig Outem. Jako że nie czytałam żadnej książki dwóch pierwszych autorek, postanowiłam wybrać się do Kawiarni Fotograficznej dopiero na godzinę 14.00, kiedy to miała rozpocząć się dyskusja z Augustą Docher. Bardzo się ucieszyłam, bowiem w końcu nadarzyła się okazja na spotkanie oko w oko z pisarką i poproszenie o wpis do książki. Jak do tej pory przeczytałam tylko jedną powieść Autorki: "Najlepszy powód, by żyć". Zabrałam ją nawet na TK do Katowic, z zamiarem ustawienia się w kolejce po autograf, jednak obowiązki targowe na stosiku wymiany ŚBK pokrzyżowały mi plany, więc ostatecznie wróciłam w październiku z niepodpisaną książką. W końcu miało się to zmienić!
Spotkanie z Beatą Głąb, piszącą pod pseudonimami Augusty Docher oraz Beaty Majewskiej przebiegło pod hasłem małego jubileuszu, bowiem Autorka świętowała wydanie swojej 10 powieści ("Eperu", "Habbatum", "Batawe", "Anatomia uległości", "Konkurs na żonę", "Bilet do szczęścia", "Zdążyć z miłością","Najlepszy powód, by żyć", "Kryształowe serca" oraz najnowszy "Baśnik"). Z tej okazji poczęstowała wszystkich obecnych na spotkaniu, pysznym tortem. Tym bardzo miłym akcentem rozpoczęliśmy sympatyczną rozmowę z pisarką.
Autorka opowiadała o początkach swojej przygody z pisaniem, o szukaniu wydawcy, o samym procesie wydawniczym, promocji, relacjach z czytelnikami. Opowiedziała także o genezie powstania powieści "Najlepszy powód, by żyć". Spotkanie przebiegło w bardzo miłej atmosferze, a czas na nie zaplanowany minął błyskawicznie.
Później przyszła pora na rozdawanie autografów, podpisy i rozmowy prywatne. I tym oto sposobem mam w końcu podpis w swoim egzemplarzu książki.
Otrzymałam też, wraz z innymi blogerkami najnowszą powieść "Baśnik" i zrobiłyśmy sobie pamiątkowe zdjęcie z Autorką:
Po spotkaniu z Augustą Docher przyszedł czas na PigOuta. Miałam już okazję spotkać się z blogerem na TK w Krakowie i wtedy poprosić o wpis w jego książce "Świnia ryje w sieci, czyli z pamiętnika hejtera", więc tym razem nie nastawiałam się na takie atrakcje. Bardziej zależało mi na samej dyskusji i zadaniu kilku pytań. Jak się można domyślić, spotkanie z PigOutem pełne było humoru i zabawnych nawiązań, ale nie tylko. Bloger opowiadał o początkach popularności w sieci, o momencie przełomowym, kiedy to to jego teksty zaczęły cieszyć się największym zainteresowaniem, o pracy nad książką, współpracy z wydawnictwem, spotkaniach z czytelnikami. Nie obyło się bez skomentowania najśmieszniejszych jego tekstów, pytań o inspiracje czy sam proces tworzenia notki.
Lubię bardzo takie spotkania autorskie i strasznie żałuję, że uczestniczę w nich tak rzadko. W każdym razie III edycja Blog Book Meeting, to bardzo fajna inicjatywa i z chęcią skorzystam z kolejnej, jeżeli będę miała taką możliwość.
Niedawno pisałam o "Wieży milczenia", czyli sensacyjnym debiucie Remigiusza Mroza, książce, która zupełnie nie przypadła mi do gustu. Dziś natomiast będę się zachwycać i wypowiadać w samych superlatywach o "Oskarżeniu", czyli szóstym tomie prawniczej serii o Chyłce i Zordonie. Przeczytałam wszystkie poprzednie części, żeby nie było ("Kasacja", "Zaginięcie", "Rewizja", "Immunitet", "Inwigilacja"), obeznana jestem więc w zaskakujących zakończeniach, sensacyjnych zwrotach akcji, czy nagłych zawirowaniach w życiu osobistym i zawodowym głównych bohaterów, które serwował nam Autor. Zdawało mi się też, że nie ma już wątku, który mógłby zostać wprowadzony do tej serii i dałby radę jakoś wyjątkowo mnie zaskoczyć bądź wyprowadzić z równowagi. Jakże się myliłam!
Wielokrotnie pisałam o tym, że najwyżej oceniam "Kasację", czyli tom pierwszy, najświeższy i najbardziej odkrywczy. Kolejne części podobały mi się bardzo, jeśli chodzi o wątek związany z życiem osobistym bohaterów bądź ich wzajemną relacją, jednak nie zawsze były dla mnie równie interesujące, w odniesieniu do opisywanej sprawy kryminalnej i działań prawniczych, prowadzonych wokół niej.
"Oskarżenie" przebiło jednak wszystko. W przypadku tej historii nie miałam żadnych wątpliwości, że dorównuje ona "Kasacji". Wymyślona intryga jest chyba najciekawsza ze wszystkich (no, może oceniłabym ją na równi z pierwszym tomem), a wszystko, co dzieje się w jej konsekwencji, związane z Chyłką i Zordonem, ich życiem osobistym, zawodowym, nawiązania do wydarzeń z poprzednich tomów, sprawiło, że czytałam tą część, jakbym po raz pierwszy zetknęła się z tą historią, w ogóle.
Chyłka, po wypadku, o którym sama mówi, że naznaczył ją "piętnem dżihadu", popada w chwilową izolacjęs i marazm, jednak bardzo szybko się z niego otrząsa, kiedy to na horyzoncie pojawia się wyjątkowo trudna sprawa, mająca swój początek w latach 80-tych XX wieku. Dawny działacz Solidarności, Tadeusz Tarasewicz, człowiek owego czasu bardzo zasłużony dla kraju, odsiaduje już kolejny rok kary więzienia, będąc oskarżonym o brutalne zabójstwo trzech młodych chłopców na tle seksualnym. Znienacka jednak pojawiają się dowody, które mogą poddać w wątpliwość jego winę, a więc wznowić sprawę. Do Chyłki zgłasza się pełna nadziei na uniewinnienie, żona Tarasewicza, przekazując informacje, które mogą naprawdę ocalić oskarżonego. Wiadomość, że jedna z małoletnich, potencjalnych ofiar zabójcy, żyje, jest mocnym argumentem, jednak Chyłka do sprawy przekonuje się dopiero w momencie, kiedy żona Tarasawicza umiera w niewyjaśnionych okolicznościach.
Joanna szybko więc otrząsa się z chwilowej niemocy, zwraca do Zordona, aby wspólnie podjąć pewne kroki, i jak najwięcej dowiedzieć się o przestępstwie sprzed lat. Nieoczekiwanie jednak sprawy się komplikują, kiedy to Kordian zostaje aresztowany pod zarzutem dokonania eutanazji swojej matki (ta sprawa była już poruszana we wcześniejszych tomach, więc nie jest to nowy wątek). Zordon osadzony na czas przygotowania oskarżenia, przeżywa prawdziwą gehennę, bowiem w tym samym ośrodku znajduje się też jego największy wróg. Kordian zaczyna się poważnie obawiać o swoje życie, Chyłka natomiast musi ruszyć niebo i ziemię, by ochronić przyjaciela.
Co tego, co chwilę wychodzą na jaw nowe fakty i dowody w sprawie morderstwa chłopców sprzed lat, prowadzące do pewnego ośrodka opiekuńczego, pobliskiej parafii oraz znanego prokuratora. Co gorsza jednak, wiążą się ze sprawą, o którą jest oskarżony Zordon. Chyłka dwoi się i troi, aby ogarnąć sytuację i choć ciągle jest w formie, mimo zaawansowanej ciąży, to jednak niektóre sytuacje wyraźnie ją przyrastają. Na horyzoncie pojawiają się też ludzie, którym obecność ciężarnej prawniczki wyraźnie nie jest na rękę.
Jak rozwinie się pobyt Zordona w więzieniu? Czy Tarasewicz winny jest popełnionym zbrodniom, czy został w nie wrobiony? Czy ciąża Chyłki doczeka się szczęśliwego rozwiązania? No i najważniejsze pytanie: czy relacja prawników posunie się w końcu w pożądanym kierunku?
Kto czytał poprzednie części prawniczej serii Remigiusza Mroza, ten wie, że każdy z pięciu poprzednich tomów miał dramatyczne zakończenie. Nie inaczej było i tym razem. Chociaż śmiem twierdzić, że ani ciąża Chyłki, ani kwas nie zrobiły na mnie takiego wrażenia, jak to, co działo się w "Oskarżeniu".
O twórczości Autora można dyskutować. Jednym bardziej przypadnie do gustu seria kryminalna, innym ta, napisana pod pseudonimem, jeszcze innym - powieści indywidualne. Dla mnie bezsprzecznym numerem jeden jest seria o Chyłce i Zordonie. Teraz pozostaje mi już nic innego, jak czekać na tom siódmy i ewentualną ekranizację przygód bohaterów. Oby tylko okazała się godna pierwowzoru.
Książki Sardegny to moje miejsce w sieci, powstałe z połączenia dwóch największych pasji: czytania i dzielenia się opiniami. Wszystkie teksty na blogu są mojego autorstwa. Zdjęcia okładek pochodzą z Internetu, z ogólnodostępnych stron, pozostałe zdjęcia są mojego autorstwa. Zabrania się kopiowania i rozpowszechniania treści bloga bez zgody autora!