Archive for stycznia 2017

"Sweet ache. Krew gęstsza od wody" K. Bromberg


posted by Sardegna on , , , , ,

2 comments

 

Wydawnictwo: Editiored
Liczba stron: 450
Moja ocena : 5/6

Najlepsze zostawiłam sobie na koniec. Chociaż tym razem zupełnie nie celowo. Kiedy zabierałam się za serię "Driven" K. Bromberg, a właściwie za jej kontynuację, czyli trzy tomy romansów z wątkami erotycznymi, powiązane luźno z bohaterami serii, działałam zupełnie przypadkowo. Ponieważ były to części czwarta, piąta i szósta, które na szczęście można było czytać niezależnie od podstawowej trylogii, sugerowałam się tylko opisami okładkowymi i zabrałam się za nie zupełnie nie po kolei. Najpierw przeczytałam "Hard beat. Taniec nad otchłanią" – było średnio. Później za "Slow burn. Kropla drąży skałę" – było lepiej, ale nadal bez szału. Na koniec zostawiłam sobie "Krew gęstszą od wody" i to głównie za sprawą, że ten tom był najgrubszy, więc.... no właśnie. Nie pytajcie o logikę, bo jej tu nie ma...

Powiem szczerze, że dwa tomy, które czytałam wcześniej średnio mi się podobały. Opowieści były raczej tendencyjne i nie wzbudziły we mnie jakiś większych emocji. Zresztą o moich wrażeniach możecie przeczytać, klikając w odpowiednie linki powyżej. Dlatego też trochę sceptycznie podchodziłam do tej części ostatniej. Na szczęście wyszło, jak wyszło. Najlepsze zostawiłam sobie na koniec!

"Krew..." łączy się z "Driven" postacią głównej bohaterki Quinlan Westin, która jest siostrą Coltona – przystojnego i niegrzecznego chłopaka z trylogii. Quinlan jest nieodrodną siostrą swego brata. Jest wygadana, pewna siebie, uparcie pracuje na swoje nazwisko próbując oddzielić od siebie łatkę córki znanego reżysera i siostry popularnego rajdowca. Nie ma jakoś szczęścia w miłości, mimo że jest piękną i seksowną kobietą, skupia się więc na pracy naukowej i doktoracie na lokalnym uniwersytecie.

I to właśnie praca stanie się przyczyną jej miłosnych kłopotów, bowiem któregoś dnia okazuje się, że ma asystować w cyklu wykładów nowemu prowadzącemu. Nie byłoby to dla niej niczym nowym, gdyby nie fakt, że wykładowcą jest Hawkin Play, słynny, nieziemsko przystojny rockman. Hawkin zostaje wmanewrowany w prowadzenie zajęć dla studentów, żeby uniknąć poważniejszej kary za swoje grzeszki, a ponieważ jest wielkim kobieciarzem, przekonanym o tym, że żadna dziewczyna się mu nie oprze, z pewnością siebie podrywa także Quinlan.

Zaskoczeniem dla niego będzie fakt, że kobieta nie od razu mu ulega. Do tego dochodzi jeszcze niefortunny początek ich znajomości. Zdobycie zaufania Quinlan i jej sympatii zajmie Hawkinowi trochę czasu, co jest dla niego swoista nowością. Kiedy relacja tych dwojga zacznie zmierzać w pozytywną stronę, dojdzie do pewnego zakładu, który może zniszczyć fajnie zapowiadający się związek.

Poza wątkiem miłosnym i erotycznym tych dwojga bohaterów, w całej tej historii dzieje się coś jeszcze. I to jest fajne, bo lubię kiedy erotyki czy romanse mają jeszcze jakąś fabułę. Hawkin ma trudną relację z bratem, który bezczelnie pozwala sobie na wtrącanie w jego życie. Ma to związek z dzieciństwem chłopaków i ich matką, która też odegra w tej opowieści ważna rolę. Hawkinowi zaczyna zależeć na Quinlan, ale czy na tyle, żeby zdradzić jej swój największy dramat? Czy wtajemniczy ją w swoje życie prywatne?

Czytając "Krew..." przychodziła mi na myśl seria "After". Obie historie nie są może do siebie jakoś super podobne fabularnie (oczywiście poza postacią głównego bohatera – boskiego i przystojnego, niegrzecznego chłopca, którego kochają wszystkie czytelniczki), ale wzbudzają podobne emocje. Jeżeli więc czytałyście "After" i się Wam podobało, lubicie historie, w których bohaterowie non stop przezywają jakieś wzloty i upadki, kłócą się, żeby potem pogodzić się w wiadomy sposób, emocje w nich buzują a końcówka książki przynosi nagły zwrot akcji, ta powieść będzie w sam raz dla Was.

Sardegna

"Strasznowiłka w Groźnym Gąszczu" Jana Bauer


posted by Sardegna on , , ,

2 comments


Wydawnictwo: Ezop
Liczba stron: 104
Moja ocena : 5/6

"Strasznowiłkę w Groźnym Gąszczu" poleciła mi koleżanka polonistka mówiąc, że jest to świetna i pouczająca lektura dla dzieci. Szczerze mówiąc nie kojarzyłam Strasznowiłki, ani nazwiska jej Autorki. Po dokładnym przeanalizowaniu internetów okazało się, że Jana Bauer pochodzi ze Słowenii, a książka zdobyła wiele wyróżnień i nagród między innymi była nominowana do nagród Desetnica w 2012 i Večernica w 2012 r., otrzymała odznakę jakości „Złota Gruszka” w 2012 roku, a także została wpisana na na listę najlepszych książek dla dzieci w Chorwacji w 2014. To wszystko dało mi tylko do myślenia. Jak wiele ciekawych książek, i to nie tylko dla dzieci, mi umyka...

Kim lub czym jest Strasznowiłka? To malutka dziewczynka, niewielki skrzat, mały elfik, przybyły niespodziewanie do Groźnego Gąszczu w latającym balonie, który zamiast kosza ma stary czajnik. Strasznowiłka swym pojawieniem się wprowadza wśród mieszkańców Gąszczu niemałe zamieszanie. Od razu pokazuje swój niełatwy i zadziorny charakter, bezczelnie przejmuje dziuplę wiewiórki, a swoim niewybrednym językiem straszy napotkane zwierzęta. 

Mieszkańcy lasu są przerażeni nową lokatorką i w sumie nie jest to dziwne, bo Strasznowiłka z nikim się nie liczy, niewybrednie przeklina, bierze co chce bez pytania, zwierzęta więc postanawiają się jej pozbyć. Prym w realizacji tego planu wiedzie jeż, popielica i pozbawiona lokum wiewiórka, a jedyną przychylną  Strasznowice postacią, jest mądra i tolerancyjna sowa, która z wyrozumiałością i pobłażliwością podchodzi do jej wybryków.

Zwierzęta początkowo nieufne w stosunku do nowej lokatorki lasu, z czasem zaczynają się do niej coraz bardziej przyzwyczajać i przekonywać. Ostatecznie Strasznowiłka zaprzyjaźnia się z mieszkańcami Groźnego Gąszczu, a jej obecności uczy ich wielu nowych rzeczy, między innymi tolerancji, wyrozumiałości, cierpliwości, a także tego, że pozory mogą mylić, i jak ważne jest precyzyjne wyrażanie swoich emocji i pragnień. 

"Strasznowiłka w Groźnym Gąszczu" to z pozoru banalna opowieść o leśnych mieszkańcach  i ich perypetiach. Tak naprawdę jednak jest to bardzo mądra bajka, która niesie za sobą bardzo wiele, ważnych treści. Jeżeli dzieciaki same tych treści w lekturze nie odnajdują, ważna jest rola rodzica, żeby im na nie wskazać i na ten temat porozmawiać. 
Strasznowiłka, która na początku wydawała się nie mieć żadnych pozytywnych cech, dała się poznać mieszkańcom lasu na tyle, że stała się dla nich przyjaciółką i ważnym uczestnikiem codziennego życia. Poza tym książka ta po raz pierwszy uświadamia ważny fakt, na który początkowo nie zwróciłam uwagi, ale koleżanka polonistka mi go uświadomiła, pokazując, że bliscy i rodzinne otoczenie mają istotny wpływ na charakter i zachowanie dziecka. Strasznowiłka swoje negatywne cechy wyniosła z domu, o czym w książce parokrotnie jest mowa.
Jak tą lekturę przyjęły moje dzieci? Początkowo trochę nieufnie, bowiem czytałam im Strasznowiłkę tuż po zakończeniu "Dzieci z Bullerbyn", przez co przez pierwsze 2, 3 rozdziały musiałam wysłuchiwać narzekań, że: "To nie jest takie fajne, jak "Dzieci z Bullerbyn", mamo!".  Rzeczywiście na początku nie czuli klimatu, tym bardziej, że język Strasznowiłki też jest dość specyficzny. Na szczęście z czasem wkręcili się w tą historię i  po każdym rozdziale chętnie słuchali mojego komentarza, albo i sami go wygłaszali.

Mnie natomiast, w trakcie lektury towarzyszyła myśl przewodnia, iż trzeba codziennie tłumaczyć dzieciom, że w każdym człowieku tkwi coś pozytywnego, jakaś iskierka dobra, trzeba tylko się troszkę wysilić i mieć chęć na jej odkrycie. Sami powiedzcie, czy ta książka nie jest fajna?
 
Wydaje mi się, że jest to lektura dla dzieci bardzo niedoceniana i mało znana. Sami powiedzcie, kojarzyliście wcześniej Strasznowiłkę? Nie sądzę... Bardzo polecam i rodzicom i nauczycielom. Zaopatrzcie się w swój egzemplarz i spróbujcie przemycić jakieś jej pozytywne treści, w rozmowach z dziećmi.

  Sardegna

"Zanim" Katarzyna Zyskowska - Ignaciak


posted by Sardegna on , , , ,

4 comments


Wydawnictwo: mg
Liczba stron: 333
Moja ocena : 6/6

"Zanim" autorstwa Katarzyny Zyskowskiej-Ignaciak, opowiada o losach Marii Skłodowskiej w czasie poprzedzającym najbardziej znany epizod w jej życiu, związany z Paryżem i karierę naukową. Mało wiadomo o losach Skłodowskiej, zanim na dobre związała swoje życie osobiste i zawodowe z Francją. Autorka pokusiła się więc o przedstawienie jej losów, a właściwie fragmentu lat młodzieńczych, z lat 1886 - 1891, dodając do oficjalnych informacji zebranych z materiałów źródłowych, własne wyobrażenie tego, jak mogłyby owe lata wyglądać.

Jestem wierną fanką Autorki już od wielu lat. Przeczytałam praktycznie wszystkie jej książki (no może poza dwoma: "Ty jesteś moje imię" oraz "Wieczna wiosna", które oczywiście mam na półce, ale jeszcze do nich nie dotarłam), więc kiedy tylko dowiedziałam się, że spod jej pióra wyszło "Zanim", od razu się zainteresowałam. Jednak często, jak to u mnie bywa, książka musiała odczekać swoje, ponieważ tym razem pokonało mnie przeświadczenie, że może być nudno.  Autorka, Autorką, jej styl pisarski, stylem, umiejętność pięknego prowadzenia opowieści, umiejętnością, ale to historia o Marii Skłodowskiej. Taka opowieść nie może być ciekawa...

Szczerze się przyznam: bałam się nudy. Maria Skłodowska majaczyła mi w wyobraźni, jako kobieta bardzo poważna, skupiona na nauce i swej pracy, taką trochę nieszczęśliwa i zamknięta w sobie. Obawiam się nie podołam, że nawet nazwisko Kasi Zyskowskiej-Ignaciak tutaj nie pomoże. Jakże się myliłam! Po prostu uwielbiam takie momenty, kiedy książka mnie totalnie zaskakuje! Kiedy powieść, która teoretycznie miała mi się nie podobać, okazuje się czytelniczą petardą! "Zanim" taka właśnie jest.
 
Marysia Skłodowska, po ukończeniu szkoły, musi schować ambicję do kieszeni, i zająć się pracą zarobkową. Mimo że jest bardzo zdolna i marzy o studiach na Sorbonie, jej rodzina nie jest w stanie sfinansować jej edukacji. Marysia postanawia wspomóc domowy budżet i edukację starszego rodzeństwa, podejmuje się więc pracy nauczycielki  w oddalonym o kilka godzin jazdy od domu, dworze w Szczukach.

Trafia do bogatego dworu państwa Żórawskich, gdzie jej zadaniem ma być nauczanie dwóch panienek: jej rówieśnicy Broni i dziesięcioletniej Ani. Jako że gospodarze i ich dzieci okazują się być sympatycznymi ludźmi, praca Marysi okazuje się być niezgorsza, a Mania swoim spokojnym i skromnym trybem życia, szacunkiem dla najbliższych, ambicjami i wielką wiedzą, zjednuje sobie sympatię mieszkańców Szczuk i staje się takim dobrym duchem domu Żórawskich.

Marysia naprawdę miło spędza czas, zaprzyjaźnia się z Bronią, angażuje się w pracę społeczną prowadząc, pod przyzwoleniem gospodarza, szkołę dla wiejskich dzieci. Zaraża swym optymizmem i planami na przyszłość, ludzi wokół siebie. I naprawdę jej przebywanie w Szczukach byłoby istną sielanką, gdyby nie pewne lato. Wtedy to Marysia poznaje najstarszego syna państwa Żórawskich, Kazimierza. Pomiędzy tymi dwojga rozkwita pierwsze, młodzieńcze uczucie. Jaki finał przyniesie?

Czytając "Zanim" miałam wiele skojarzeń: z "Anią z Zielonego Wzgórza", trochę z "Upalnym latem Marianny", ale główna myśl, jaka przyświecała mojej lekturze to wstyd, że mogłam pomyśleć o Marii Skłodowskiej - nudna.

Dzięki tej książce mogłam zobaczyć Skłodowską w zupełnie innym świetle. Przestała ona być dla mnie surową panią naukowiec, o silnym charakterze, mogłam za to poznać jej delikatne oblicze. Mania, nie Maria, po raz pierwszy prawdziwie zakochana, dla ukochanego byłaby w stanie zrezygnować z siebie i swych marzeń. Tak kochać potrafią tylko gorące, pełne pasji, serca...

"Zanim" jest świetną książką, zresztą tak, jak i inne powieści Kasi Zyskowskiej - Ignaciak. Naładowane jest emocjami, nasycone pięknym językiem, pokazuje wrażliwą duszę człowieka. Przeczytałam je z wypiekami na twarzy, w sumie wiedząc, jak historia się skończy, jednakże do ostatniej strony czekałam na cud. Wierzyłam, że ta opowieść może mieć inne zakończenie. 

Autorka ma niesamowitą zdolność przekazywania swym czytelnikom pozytywnej, czytelniczej energii. Kolejny już raz przekonałam się, że każda jej powieść ma w sobie coś wyjątkowego, i trafia idealnie w mój gust. "Zanim" poruszy Wasze serca. Gorąco polecam!

Sardegna

"W cieniu prawa" Remigiusz Mróz


posted by Sardegna on , , , ,

16 comments



Wydawnictwo: Czwarta Strona
Liczba stron: 536
Moja ocena : 5/6

Najbardziej na świecie lubię momenty, kiedy książka mnie pozytywnie zaskakuje. "W cieniu prawa" jest taką niespodzianką, bowiem z wszelkich znaków na niebie i ziemi, książka miała mi się raczej nie spodobać. Człowiek naczyta się komentarzy, niekoniecznie pozytywnych i podświadomie wyrabia sobie zdanie. Staram się tak oczywiście nie robić, ale zewsząd bombardowały mnie opinie, że nudno, przydługawo, że to nie Mróz z trylogii o Froście, ani z serii o Chyłce, że spadek poziomu, że fabuła bez pomysłu. I powiem Wam, mało co, a bym się temu poddała i skrzywdziła tę powieść, i to bardzo.

"W cieniu prawa" to interesująca opowieść, może rzeczywiście nieco przydługawa, bo osobiście wyodrębniłam w niej jakby trzy "mini powieści" z osobnymi pomysłami na fabułę, ale na pewno krzywdzące jest stwierdzenie, że ta historia nie ma tempa. Tempo jest i to konkretne. Niektóre wydarzenia rozgrywają się błyskawicznie, aż za bardzo, bohaterowie kręcą się po okolicy, jak małe, pracowite mróweczki. Nie wiadomo, kto jest dobry, a kto zły, kto z kim, przeciwko komu knuje. Praktycznie do ostatniej strony czytelnik tkwi w napięciu, jak ta historia właściwie się skończy. Jak więc można uważać, że powieść ta jest przewidywalna? To jakieś nieporozumienie.

Zakwalifikowałam tę historię do kryminału retro, bowiem akcja rozgrywa się w 1909 roku i kręci się wokół zabójstwa dziedzica rodu Reingerów, panicza Juliusa. W austriacko - węgierskim dworku ktoś bestialsko morduje młodego Reingera, a za tą zbrodnię zostaje oskarżony pucybut, świeżo przyjęty do pracy we dworze, Erik Landecki. Sprawa wydaje się przesądzona, bowiem nikt inny ze stałych pracowników nie mógłby dokonać zbrodni na paniczu, natomiast Landecki jest człowiekiem o podejrzanej reputacji, kiedyś oskarżonym o  pobicie, poza tym, osobą z zewnątrz. Na jego niekorzyść zeznają także pracownicy dworku,  więc temat zabójcy jest praktycznie zakończony.

Erik zostaje osadzony w więzieniu i od razu skazany na powieszenie, na szczęście kogoś obchodzi jeszcze los, wyraźnie wrobionego w tę intrygę, Landeckiego. Brat zamordowanego, Marc - Oliver i jego narzeczona Sophie, postanawiają przeciwstawić się machinie prawnej, która ruszyła na niekorzyść Erika, a dzięki ich determinacji, na jaw wychodzą pewne informacje, które mogą zmienić bieg sprawy i uratować skazanego od wyroku.  Rodzina Reingerów coś wyraźnie ukrywa, a za morderstwem Juliusa może czaić się coś więcej, niż tylko przypadkowa śmierć. Wypadki lawinowo spadają na Erika, a dalej będzie tylko intensywniej i ciekawiej.

Nie martwcie się, nie zdradzam za dużo. To tylko początek intryg, które zaplanował dla nas Autor. Nie powiem, w powieści dzieje się bardzo dużo, momentami aż za wiele. Stąd te moje skojarzenie 3 "minipowieści". Fragment z wątkiem morderstwa to właśnie jedna z nich. Nie zdradzę, o czym są pozostałe dwie, ale powiem tylko, że będą miały związek z życiem prywatnym Erika. Nie pojmuję więc, jak ktoś określił tę powieść, jako nudną. Bohaterowie kręcą się to tu, to tam, są pomysłowi, wyjątkowo domyślni i zorganizowani (zwłaszcza "ci dobrzy"). Wydarzenia galopują, nie wiadomo komu ufać, przed kim się schronić. Czytelnik tkwi w napięciu przez większość czasu, a tu komentarze, że nudno... Żart jakiś chyba.

Ale żeby nie było tak idealnie, mam do książki zastrzeżenia. Niektóre wątki pojawiały się tak nieoczekiwanie, że aż nie miałam pojęcia skąd! Nie wiem, czy mogę zdradzić motyw, który mnie akurat uwierał najbardziej, ale pojawienie się "głębszej relacji" pomiędzy wiadomo kim, dla mnie wzięło się z niczego. Aż musiałam wrócić parę stron do tyłu, bo zdawało mi się, że coś przegapiłam. Tak było jeszcze w paru innych momentach, ale nie będę tego tematu rozwijać, bo musiałabym nawiązać do kluczowych wydarzeń, a tego nie chcę. Zostawię więc to Waszej ocenie.

Podsumowując lekturę "W cieniu prawa", mam przesłanie: nie dajcie się zwariować opiniom innych. Staram się tego nie robić, ale czasami to jest silniejsze ode mnie, i w takiej sytuacji muszę zmierzyć się z tematem sama. Jeśli szukacie fajnego kryminału retro, dajcie Mrozowi szansę. Dzięki temu będziecie mieli okazję poznać zupełnie nowe oblicze Autora.

Sardegna

"Najgorsze dopiero nadejdzie" Robert Małecki


posted by Sardegna on , , , ,

5 comments


Wydawnictwo: Czwarta Strona
Liczba stron: 406
Moja ocena : 6/6

"Najgorsze dopiero nadejdzie". Jednak mi się zdaje, że nadejdzie dopiero najlepsze, bowiem to, co zaserwował Autor w zakończeniu swej książki, musi rozwinąć się w czytelniczą petardę! Mając na uwadze, że to jest debiut i Autor dopiero się rozkręca, zakładam że druga część wciśnie mnie jeszcze bardziej w fotel (o ile to w ogóle możliwe). Ale po kolei.

Szczerze powiem, nie planowałam czytać "Najgorszego...". Nie kojarzyłam Autora, miałam wiele innych książek na stosie, jednak kiedy na zeszłorocznych Targach Książki w Krakowie, Robert Małecki podpisywał swoją powieść na stoisku Czwartej Strony, stwierdziłam, że fajnie będzie się zapoznać. I z Autorem i z jego książką. Poza tym, lubię debiuty bo zawsze fajnie wkręcić się w coś nowego. Od TK minęło jednak kilka miesięcy, a ja nie miałam czasu sięgnąć po ten kryminał i dopiero czas ferii zrobił się sprzyjający, stąd ten wpis. 

Powiem Wam, że "Najgorsze..." to książka z gatunku tych, które czyta się z dreszczykiem emocji, bo się człowiek autentycznie lęka. Może nie jest to strach typu  "Domu na Wyrębach", ale raczej coś na kształt napięcia, które nieustannie odczuwa czytelnik, martwiąc się, jak potoczą się losy bohatera i co jeszcze złego może mu się przytrafić. 

 Powieść jest świetna, a hasło na okładce mówiące, że jest to tak pełnokrwisty kryminał, i że nie może być debiutem, jest w zupełności prawdziwe. Rzadko się zdarza, żeby debiutancka, polska historia kryminalna tak "grała", a do tego dostarczała tylu emocji. Wszystko dzieje się dynamicznie, akcja toczy się wartko, a wątki się ze sobą zgrabnie splatają. Natomiast to, co jest w tej powieści najlepsze to zakończenie, które niestety jest otwarte, ale rozumiem, że to celowy zabieg, bowiem zakończenie tej najważniejszej, życiowej zagadki bohatera, nie mogłoby mieć finału w tym tomie. Wszystko natomiast daje nadzieję na coś fajnego w tomie drugim, a ja już się nie mogę doczekać!

Marek Bener jest dziennikarzem pracującym w toruńskiej gazecie lokalnej. Ponieważ jest takim trochę niepokornym typem, który niekoniecznie chce poddać się lokalnym wpływom, boryka się z wiecznymi pretensjami w swej macierzystej redakcji. Jednak jego największym zmartwieniem nie jest praca, tylko sprawa o charakterze prywatnym. Kilka lat temu, bez wieści zaginęła jego żona Agata, będąca wtedy w szóstym miesiącu ciąży. Jej samochód został odnaleziony na obrzeżach miasta, a ona sama zniknęła bez śladu. Marek łapie się obsesyjnie każdego tropu, który mógłby wskazać mu, co stało się z Agatą, jednak wszelkie, jak do tej pory, ślady, prowadzą dziennikarza do niczego, a poszukiwania nie przynoszą żadnych rezultatów.

Pomiędzy szukaniem żony, Marek angażuje się oczywiście w lokalne sprawy i sensacje, opisując je w swoich artykułach. Kiedy nadarza się okazja do napisania kolejnego, na temat spalonego domu, w którym znaleziono ciało właściciela, dziennikarz od razu podejmuje temat. 
Wszystko komplikuje się w momencie, kiedy okazuje się, że odnalezionym w zgliszczach spalonego domu jest jego dawny znajomy, Wojciech Holtz. Marek docieka przyczyn wypadku, ale z rezerwą, ze względu na dawne zatargi z Holtzem. Kiedy jednak zgłasza się do niego żona denata, Weronika, z prośbą o pomoc, chcąc nie chcąc, zostaje wplątany w sieć niebezpiecznych intryg, które mogą zagrażać nie tylko jego bezpieczeństwu, ale nawet życiu.

Bohatera czeka prawdziwa jazda bez trzymanki i bliski kontakt z ludźmi, z którymi nikt nie chciałby mieć do czynienia. Do tego, w sprawę zaangażowana jest siostra Marka, Paulina, która skrywa jakiś sekret, będący kluczowym motywem w sprawie. Co tak naprawdę wydarzyło się w spalonym domu, i co ukrywa Weronika Hold? Co z tym wszystkim ma wspólnego Paulina, i gdzie w tym zamieszaniu znaleźć czas na poszukiwanie zaginionej żony. Marek zostanie wciągnięty w niebezpieczny wyścig z czasem, który nie może skończyć się dobrze.

Akcja powieści toczy się dynamicznie i praktycznie na każdej stronie rozgrywają się jakieś ważne, intensywne wydarzenia. Miejscem akcji jest Toruń - jedno z moich ukochanych miejsc na Ziemi (bywam tam dwa razy w roku i za każdym razem lubię to miasto jeszcze bardziej), dlatego tym chętniej czytałam o perypetiach Marka Benera, rozgrywających się w miejscach, które kojarzę. 

Strasznie podobał mi się ten kryminał i przyznaję Robertowi Małeckiemu wielki plus za to że potrafił skonstruować tak ciekawą i niebanalną intrygę. Mam nadzieję, że drugi tom wyjaśni to, co nie zostało dopowiedziane w pierwszym, ja w każdym razie będę kibicować Autorowi w jego dalszych poczynaniach pisarskich i śledzić zapowiedzi Czwartej Strony, żeby przypadkiem nie przegapić, "najlepszego", które dopiero nadejdzie.

Sardegna

Planszówkowo #3 "Super Farmer"


posted by Sardegna on , , ,

4 comments

Dziś zapraszam kolejny post z cyklu # Planszówkowo.  Po "Dzielnych myszkach" i "Zwierzętach na tratwie" przyszedł czas na grę rodzinną, którą mamy już dość długo i obgraliśmy ją już na wszystkie możliwe sposoby. "Super Farmer" został wydany przez Wydawnictwo Granna, jest przeznaczony dla 2 - 4 osób, teoretycznie od siedmiu lat. Praktycznie jednak moje dzieci grają w nią dość długo, a Młody zaczął jakieś dwa lata temu, więc spokojnie, dla rozgarniętych 4 latków, gra też się nada.


Gra "Farmer" (nazywana dawniej "Hodowlą") ma dość bogatą historię, bowiem powstała w latach 40 - tych w Warszawie, wymyślona przez polskiego matematyka, profesora Karola Borsuka. Biznes związany z grą przyniósł twórcy dodatkowe finanse w czasie wojny, a planszówka szybko stała się popularna nie tylko wśród dzieci, ale także i dorosłych. Doczekała się różnych udoskonaleń, z czego "Super Farmer" jest jednym z nich.

Gra polega na tym, że gracze wcielają się w rolę hodowców zwierząt i mają za zadanie pomnażać swoją trzodę. Do wyboru mają 5 gatunków zwierząt: króliki, owce, świnie, krowy i konie, które muszą mnożyć w taki sposób, żeby na swojej farmie (planszy) uzyskać wszystkie 5 gatunków (wystarczy po jednym egzemplarzu każdego gatunku). Wszystko brzmi bardzo prosto, ale nie jest tak do końca w praktyce, bowiem na farmera czyhają różne utrudnienia.

Gra składa się z:
  • 4 jednakowych planszy hodowców 
  • 2 dwunastościenne kostki do gry, pomarańczowa i niebieska
  • 4 figurki małych, beżowych psów pasterskich i 2 figurki dużych, brązowych psów pasterskich
  • 120 kartoników z obrazkami zwierząt, z czego 60 królików, 24 owce, 20 świń, 12 krów i 4 konie

Każdy gracz otrzymuje planszę hodowcy, a jeden z graczy zaczyna partię, rzucając obiema kostkami na raz. Gra rozpoczyna się w momencie, kiedy po rzucie, na obu kostkach, pojawi się para zwierząt np. króliczków, owiec lub świń. Wtedy gracz może zabrać sobie z puli  kartonik z odpowiednim zwierzątkiem i położyć go sobie na planszy. Każdy kolejny gracz, żeby rozpocząć grę, musi zrobić to samo. Kolejno, gracze rzucają dwiema kostkami i dokładają zwierzęta do swojej farmy. 

Żeby pomnażać swoją trzodę, gracz musi przy następnym rzucie kostką, wyrzucić dane zwierzę. Wtedy otrzymuje z głównego stada, znajdującego się w pudełku, tyle zwierząt danego gatunku, ile ma pełnych par (łącznie z tymi na planszy i na kostkach) np. jeżeli gracz na planszy ma 3 króliki i 1 owcę i wyrzuci na kostkach królika i owcę, otrzymuje z puli 1 owcę (ponieważ łącznie ma parę) oraz 2 króliki (ponieważ w sumie ma dwie pary królików 3+1). Gracz może wymieniać zwierzęta w dowolnej chwili gry, musi tylko poczekać na swoją kolej i zrobić to przed rzutem kostkami. Tak mówi instrukcja, my jednak rodzinnie dokonujemy tych wymian w dowolnym momencie, kto kiedy ma na to ochotę.


Jeżeli gracz ma 6 królików może je wymienić na 1 owcę, jeżeli ma 2 owce może zmienić je na 1 świnkę, jeżeli ma 3 świnki wymienia zwierzęta na 1 krowę. 2 krowy ostatecznie zamienia się na 1 konika. Gracz, który uzbiera przynajmniej po jednym egzemplarzu każdego gatunku zwierzęcia, wygrywa.

Są jednak utrudnienia. Na kostkach są dodatkowe zwierzęta - na pomarańczowej lis, na niebieskiej - wilk. 


Kiedy gracz wyrzuci jedno z tych zwierząt traci trzodę. Gdy wyrzuci lisa, traci wszystkie króliki, gdy trafi wilka, traci wszystko inne. Gdy wyrzuci je razem - plansza czyści się do zera i gracz musi zaczynać wszystko od początku. Można uchronić się przed tą pułapką, wymieniając zwierzęta na psy pasterskie - 1owcę można wymienić na małego psa pasterskiego, 1 krowę - na dużego psa pasterskiego. Zadaniem psów jest ochrona stada przed drapieżnikami z tym, że po wypadnięciu lisa bądź wilka i użycia psa pasterskiego, tracimy go i wraca on do puli w pudełku. 

Uwagi: 

Jeśli chodzi o nasze "udoskonalenie" gry: tak, jak powiedziałam, nie czekamy z wymianą zwierząt na rzut kostką, wymieniamy po prostu je w dowolnym momencie gry. Kolejna nasza modyfikacja polega na tym,  że w momencie kiedy zdarza się tak, że brakuje nam w puli królików, bierzemy zamiast nich owce. Oczywiście w odpowiedniej proporcji. 

Gra jest bardzo dynamiczna i każda runda kończy się zazwyczaj inaczej. Nawet jeżeli gracz ma "system" zbierania zwierząt to przypadkowość w rzutach kostkami powoduje, że na nic on się zazwyczaj przydaje. Jak to wygląda w naszej rodzinie? "Super Farmera" mamy obgranego na wszystkie sposoby, aż do znudzenia, powiedziałabym. Na szczęście, za każdym razem wygrywa ktoś inny, czasami pechowy wyrzut kostką przesuwa lidera na szary koniec, dzięki temu nie ma przewidywalności, a wszystko dzieje się tu i teraz. Pozytywnym aspektem tej gry jest fakt, że kształtuje ona umiejętności liczenia u dzieci. Młodzi świetnie obliczają ilość zwierząt, dzielą przez dwa, dodają, w ogóle nie pytają dorosłych, ile kartoników muszą sobie pobrać. Podobnie jest z wymianą, gdzie bez zastanowienia, dokonują obliczeń praktycznie w pamięci. 

"Super Farmer" jest doskonalą grą dla dzieci 5- 8 letnich, zwłaszcza takich, które rozpoczynają swoją zabawę z planszówkami. Jej zasady nie są trudne, a rozgrywka przynosi wiele emocji, nie tylko dzieciom, ale także dorosłym.

  Sardegna

Kreatywne bloki rysunkowe, czyli alternatywa na ferie


posted by Sardegna on , , , ,

6 comments

Dokładnie rok temu, w styczniu, opisywałam dwie książeczki, wydane przez Naszą Księgarnię: "Samochodowy blok rysunkowy" oraz "Blok rysunkowy Pająka Kleofasa". Owego czasu te kreatywne zeszyty były nowością wydawniczą i w sumie chyba pierwszymi książeczkami dla dzieci, napisanymi w takiej formie. Dziś można już przebierać do woli w podobnych blokach rysunkowych (zainteresowanych odsyłam na stronę Naszej Księgarni), gdzie znaleźć można znaleźć więcej takich zeszytów z ciekawymi zadaniami, dla dzieci w wieku 6 - 9 lat. Bloki te przypominają swą formą tradycyjne - rysunkowe, w środku jednak, pełne są interesujących i twórczych zadań, które poza tym, że są miłym sposobem spędzania wolnego czasu, niosą także wartość edukacyjną i mogą czegoś fajnego dzieci nauczyć.

Moje dzieci zainteresowały się dwoma blokami: "Kocim blokiem rysunkowym" oraz "Cyrkiem na kółkach". Otrzymały je już jakiś czas temu, ale właściwie do dzisiaj nie rozwiązały jeszcze wszystkich zadań. Dzięki temu, że zadań jest wiele, zeszyty mogą stać się dla nich alternatywą na spędzanie wolnego czasu w domu, podczas ferii. Ośmiolatka wybrała oczywiście "Koci blok rysunkowy" ze względu na wielką miłość do tych pupili, Sześciolatek zdecydował się na "Cyrk na kółkach" - zeszyt nawiązujący do tego, co można robić i zobaczyć w cyrku.


Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Liczba stron: 64
Moja ocena : 6/6
 Ilustrator: Nikola Kucharska

Zadania zawarte w "Kocim bloku..." kręcą się wokół kotów, kociątek i kocurów w przeróżnej postaci. Polegają standardowo, podobnie jak w innych tego typu blokach, na kolorowaniu, uzupełnianiu, szukaniu różnic i szczegółów oraz na łączeniu punktów. Ale poza tym, w zeszycie można znaleźć zadania polegające na złamaniu szyfru, dokończeniu obrazka według własnego pomysłu, przejściu przez labirynt czy wykonaniu prostych obliczeń matematycznych. Na każdej tylnej stronie zadania, znajduje się ciekawostka na temat kotów, opis rasy bądź zwyczajów tych czworonogów. Książeczka ta jest zatem taka, jak lubię najbardziej: łączy w sobie przyjemne z pożytecznym.


Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Liczba stron: 104
Moja ocena : 6/6
  Ilustrator: Anita Graboś

"Cyrk..." to najgrubszy zeszyt, z jakim do tej pory, miały do czynienia moje dzieci. Podobnie, jak blok koci i ten zawiera kreatywne zadania z różnych dziedzin. Oprócz wyżej wymienionych, można w nim znaleźć jeszcze dodatkowo: krzyżówki, zadania z łączeniem elementów w pary, szukaniem ukrytego szczegółu czy kolorowaniem według szablonu. Samodzielne uzupełnianie rysunków to moim zdaniem najciekawszy typ zadań, znajdujących się w kreatywnych blokach. Daje dziecku nieograniczone możliwości tworzenia i realizacji własnych pomysłów.

W naszym przypadku zabawa z blokiem przybiera następujący obrót: dzieciaki wybierają sobie zadania, które chcą sobie wykonać i zabieramy się za nie w czasie kiedy nudą mocno wieje. Ponieważ w zeszycie Młodego jest więcej ćwiczeń, to mamy taką zasadę, że w czasie, kiedy jego siostra odrabia swoje szkolne zadania, on wykonuje sobie kilka z cyrkowego zeszytu. Staram się mieć kontrolę nad tym, jak dzieciaki wykonują te ćwiczenia. Chodzi mi oczywiście o staranne kolorowanie i doprowadzanie pracy do końca. W ten sposób, oprócz rozwijania umiejętności manualnych i dobrej zabawy, dzieci uczą się systematyczności i staranności.

Zadania, jakie można znaleźć w blokach kreatywnych rozwijają w dzieciach cierpliwość, dokładność i uważność, a poza tym, są fajnym sposobem na spędzenie wolnego czasu (co nam rodzicom, na Śląsku, w najbliższych dwóch tygodniach może się przydać). Zeszyty nadają się także na sympatyczny prezent np. dla dzieciaków, które od września rozpoczną naukę w pierwszej klasie. Systematyczne rozwiązywanie tych zadań może wyrabiać w nich pozytywne nawyki. Wiem, bo sama z moim Sześciolatkiem, przyszłym pierwszoklasistą, praktykuję.

Sardegna

"Dzieci z Bullerbyn" Astrid Lindgren


posted by Sardegna on , , , ,

20 comments


 Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Liczba stron: 256
Moja ocena : 6/6

Gdybym miała wybrać lekturę numer jeden dla dzieci, przeczytaną w ubiegłym roku byłyby to bezsprzecznie "Dzieci z Bullerbyn" Astrid Lindgren. Przyznam się szczerze, że będąc dzieckiem nie czytałam tej szkolnej lektury. Pamiętam, że omawialiśmy tylko jakieś jej fragmenty, które zupełnie zatarły mi się w pamięci. Książki nie zna także moja Ośmiolatka. Jak do tej pory, w jej klasie, lektura ta nie była planowana. Postanowiłam więc na własną rękę zapoznać moje dzieci z tą książką i przekonać się, czy rzeczywiście jest ona taka wyjątkowa, jak mówią wszyscy dookoła. 

Jakiś czas temu czytałam dzieciakom "Lottę z ulicy Awanturników", "Dzieci z ulicy Awanturników", a także genialną "Pippi Pończoszankę" Astrid Lindgren. Wszystkie te historie bardzo im się podobały, zresztą do Pippi mają wielki sentyment i co chwilę proszą o włączenie słuchowiska  "Pippi wchodzi na pokład", żeby ponownie posłuchać o przygodach tej szalonej bohaterki. "Dzieci z Bullerbyn" są napisane w bardzo podobny sposób, dlatego pomyślałam, że i ta kultowa lektura powinna sprawić im wielką radość.

I rzeczywiście, nie wiem, czy "Dzieci..." nie stały się właśnie ich ulubioną książką, zresztą według mnie to także jest wyjątkowa, bardzo zabawna i mądra historia, która powinna być obowiązkową lekturą dla każdego małego czytelnika. 

W swej książce Astrid Lindgren opisuje przygody szóstki dzieci, mieszkających w szwedzkiej osadzie Bullerbyn. We wiosce tej stoją tylko trzy zagrody: północna, południowa i środkowa, ale to nie znaczy, że dzieciakom się nudzi! Choć na pozór mogłoby się wydawać, że w tak małej osadzie nie ma co robić, dzieciaki każdą codzienną sytuację potrafią przekształcić w niesamowitą przygodę. Rodzeństwo: Lisa, Bosse i Lasse, siostry: Anna i Britta oraz Ole są najlepszymi przyjaciółmi i nigdy nie narzekają, że jest ich tylko szóstka. Nigdy się ze sobą nie nudzą, a każdy pomysł rodzący się w ich głowach, staje się początkiem wspaniałej i twórczej zabawy. Mimo niewielu zabawek (rodziny nie należą raczej do zamożnych), dzieci świetnie potrafią sobie zagospodarować czas, bawią się na podwórku, w swoich pokojach na poddaszu, nad stawem czy w lesie. Nawet droga do szkoły może być niesamowitą przygodą, kiedy dziecięca wyobraźnia działa na pełnych obrotach.  

Codzienność dzieci w Bullerbyn pełna jest ciekawych wydarzeń i prac domowych. Dziewczynki: Lisa, Anna i Britta oraz chłopcy: Ole, Lasse i Bosse są zabawnymi, inteligentnymi dzieciakami, mają dobre serce, chętnie pomagają starszym i są dla siebie prawdziwymi przyjaciółmi, a ich perypetiami można by obdzielić całą gamę innych bohaterów literackich. Dzieci są chętne do wszystkiego. bez względu czy to pomoc w gospodarstwie domowym, udział w lokalnych uroczystościach, czy rodzinnych świętach. A świąt i zwyczajów jest w książce całkiem sporo. Można podejrzeć, jak w Szwecji obchodzi się święta Bożego Narodzenia, Święto Wiosny czy obrzędy Nowego Roku.

"Dzieci z Bullerbyn" trafiają w gusta czytelników, a spory udział ma w tym sposób narracji, czyli przedstawienie historii z perspektywy sześcioletniej Lisy. Pomysły dzieciaków są zazwyczaj bardzo kreatywne i zabawne, a z komentarzem dziewczynki czyta się o nich z jeszcze większą przyjemnością. 

Tom, który prezentuję jest jest wydaniem zbiorczym, gdzie poza "właściwym" tytułem znajdują się jeszcze dwie księgi: "Więcej o dzieciach z Bullerbyn" i "Wesoło jest w Bullerbyn". Dzięki temu książka jest bardzo gruba, a rozdziałów wiele. Lektura zajęła nam sporo czasu, ale dzięki temu i przyjemność z czytania  była dłuższa. Moim dzieciom podobało się tak bardzo, że kiedy zakończyliśmy czytanie i przyszliśmy do innej książeczki, byli oni bardzo zawiedzeni, że nowa opowieść nie jest tak fajna, jak "Dzieci..." i nie mogli się w nią wkręcić.

Jak widać, będzie to chyba najlepsza książka dziecięca minionego roku. Polecam ją bardzo, i to nie tylko jako obowiązkową lekturę, ale także jako opowieść, czytaną dla przyjemności. Historie z Bullerbyn były tak zajmujące, że kiedy wieczorem kończyłam czytać rozdział,  Ośmiolatka prosiła o więcej. Wtedy korzystając z okazji, mówiłam: "Przeczytaj sobie kolejne rozdziały sama". I o dziwo, robiła to z wielką przyjemnością.

W ogóle zauważyłam, że moja córka coraz chętniej czyta samodzielnie i "po cichu" wybrane lektury. Bez przymusowego odliczania czasu czytania, często też przy śniadaniu (czego absolutnie nie będę jej zakazywać, bo sama też tak w dzieciństwie robiłam). Chętnie czyta także wieczorem, przeciągając zgaszenie światła. I jest to wspaniałe uczucie, bo bałam się jednak, że nie złapie bakcyla książkowego i nie będzie chciała czytać bez przymusu. Na szczęście myliłam się w tej kwestii.

Sardegna

"Konan Destylator" Andrzej Pilipiuk


posted by Sardegna on , , , ,

5 comments


Wydawnictwo: Fabryka Słów
Liczba stron: 404
Moja ocena : 5/6

Dawno nie czytałam Pilipiuka. Miałam fazę na Jego książki jakieś 12 lat temu, kiedy ukazała się seria o "Kuzynkach" ("Kuzynki", "Księżniczka", "Dziedziczki") i Jakubie Wędrowyczu  (czytałam cztery pierwsze tomy: "Kroniki Jakuba Wędrowycza", "Zagadka Kuby Rozpruwacza", "Weźmisz czarno kure", "Czarownik Iwanow" i później tom siódmy: "Homo bimbrownikus"). Czytałam także okazjonalnie: "Aparatus", "Wampir z M-3" , "2586 kroków", i moją ulubioną "Operację Dzień Wskrzeszenia"). Tworząc jednak ten wpis, uświadomiłam sobie, że ostatnią książkę Autora przeczytałam w 2012 roku a potem jakoś nie było do tego okazji. 

Mimo że regularnie spotykam pana Andrzeja Pilipiuka na Targach Książki, czy to w Krakowie, czy w Katowicach, nie miałam żadnej nowej książki, żeby poprosić o autograf. Na szczęście teraz się to zmieniło. "Konana Destylatora" dostałam w prezencie świątecznym, a mimo że jest to wprawdzie mało świąteczne kolektura, ucieszyłam się strasznie, bo lubię specyficznego Jakuba Wędrowycza i z chęcią wróciłam do Wojsławic, żeby podejrzeć co tam u niego słychać.

A słychać u Jakuba całkiem sporo! Wędrowycz ma się doskonale mimo swej dziewięćdziesiątki na karku. Lubi sobie podjeść lokalnej, dzikiej zwierzyny leśnej (i nie tylko), domowego bimberku się napić, a jak trzeba to i potrafi złoić parę typów. Wraz ze swym przyjacielem, wiekowym kozakiem Semenem, zazwyczaj spędzają sobie czas, w spokojnej i miłej atmosferze, raz na jakiś czas ratując świat, jeśli zachodzi taka potrzeba. Oczywiście nie za często, żeby się zbytnio nie zmęczyć.

Z nudów rozwiążą jakąś nadprzyrodzoną zagadkę. Wyczają, o co chodzi z dodatkowym piętrem w bloku rodzinnym praprawnuka Jakuba, uratują młode dziewczyny od anoreksji lub pomogą potomkowi Wędrowycza w nauce rosyjskiego. Czasem z konieczności Jakub załamie czasoprzestrzeń, żeby załatwić bardzo pilną sprawę, czyli odzyskać niezawodną rurkę do destylatora. Innymi  razem, również z nudów, dziarscy staruszkowie skoczą w alternatywną rzeczywistość, żeby zapoznać się z zabójcą Konanem, w celu wykorzystania go do sprawienia łomotu odwiecznym wrogom - Bardakom. Kiedy jednak trzeba, uratują Wojsławice od mutantów genetycznych, przy okazji wykorzystując jednego do swych celów własnych.

Jakub i Semen wyruszą też do Czarnobyla, żeby odzyskać swoją własność, pokonają walecznego ninja, złamią klątwę wiecznej trzeźwości i pokażą stróżom prawa, kto tak naprawdę rządzi Wojsławicami.

Sami przyznacie, bogate jest życie Wędrowycza, bogate w przygody oczywiście, bo rzeczami materialnymi to się nasz bohater nie przejmuje. Do szczęścia wystarczy mu tylko sprawna aparatura z dobrze działającym ururkowaniem, miejsce do spania i coś do przekąszenia. No i wróg. Swój wróg oczywiście, bo obcych to Jakub w żadnej postaci nie toleruje.

W ósmym tomie przygód Jakuba Wędrowycza sporo miejsca poświęcono praprawnukowi Jakuba, Piotrkowi. Nie jest on już małym chłopcem tylko nastolatkiem, bardzo inteligentnym zresztą, który parę razy odegra ważną rolę w przygodach pradziadka.  
 
Po słabszym tomie siódmym - "Homo bimbrownikus", "Konan Destylator" daje radę! Jestem chyba zwolenniczką krótszej formy, niż dłuższych opowiadań o przygodach JW, więc tom ten bardzo mi się podobał i przypominał początki mojej znajomości z samozwańczym egzorcystą.  
 
Jaki Wędrowycz jest, każdy widzi, jednak nie każdemu może się to, co zobaczy, spodobać. JW jest mocno specyficzny, więc albo bierze się go z całym dobrodziejstwem inwentarza, albo od razu czuje się do niego niechęć. Ja go biorę, choć przyznaję, nie jest on łatwym bohaterem w obejściu, ale znam go jednak na tyle długo, że wiem (choć tak pewnie mi się tylko wydaje), co kryje się w tym jego pokręconym umyśle. Komu mogę więc polecić Wędrowycza? Na pewno wiernym czytelnikom Pilipiuka, fanom serii o JW, a także osobom o specyficznym poczuciu humoru, bo wiadomo, Jakub nie jest dla wszystkich, ale to już inna para gumofilców. Przepraszam, kaloszy...

Sardegna

"Wojenne związki" Maren Röger


posted by Sardegna on , , , ,

No comments


Wydawnictwo: Świat Książki
Liczba stron: 330
Moja ocena : 4/6

"Wojenne związki" Maren Röger to książka o trudnej tematyce, która do tej pory była przemilczana i trochę zamieciona pod dywan. Związki Niemców z Polkami podczas okupacji, głównie opierające się na przemocy i gwałtach, to drażliwy i bolesny temat, dotychczas szeroko pomijany. Nie można jednak twierdzić, że wszystkie związki polsko - niemieckie były oparte tylko na przymusie i zaspokojeniu potrzeb seksualnych. Niemiecka Autorka postanowiła zmierzyć się z tą historią, pokazać różne oblicza wojennych związków, a za swą pracę została wyróżniona szeregiem nagród, między innymi Fraenkel Prize in Contemporary History 2014. 

"Wojenne związki" pokazują prawdziwy obraz relacji Niemców z Polkami podczas II Wojny Światowej. Książka podzielona jest na trzy części, z których każda ma jeszcze podrozdziały, opisujące charakter konkretnych relacji.  Pierwsza część dotyczy przymusowej i dobrowolnej prostytucji, część druga opisuje szczere relacje uczuciowe pomiędzy Niemcami i Polkami, często kończące się walką o legalizację związku, trzeci rozdział natomiast jest najtrudniejszy w lekturze, dotyczy bowiem wykorzystywania seksualnego i przemocy seksualnej w stosunku do kobiet na terenach będących pod okupacją

Książka jest bardzo dokładnym i starannym zapisem wielu sytuacji, które zostały odnotowane bądź obserwowane w czasie trwania II Wojny Światowej na ziemiach polskich. W tym czasie wszelkie kontakty żołnierzy niemieckich z miejscowymi kobietami były oczywiście zabronione, jednak w ten zakaz był sukcesywnie łamany. Niemieccy oficerowie często korzystali z domów publicznych, które znajdowały się w okupowanej Warszawie, a także w innych mniejszych miastach. Jako że przełożeni nie potrafili egzekwować od swoich żołnierzy zaniechania takich praktyk, kładziono nacisk na sprawne i "higieniczne" funkcjonowanie domów schadzek i "zdrowotne" kontrolowanie kobiet.

W czasie wojny zdarzały się także prawdziwe relacje uczuciowe pomiędzy okupantami i okupowanymi kobietami. Połączeni prawdziwym uczuciem próbowali uzyskać zgodę na zalegalizowanie swojego związku a także walczyli o dobrą przyszłość dla dzieci, które miały mieszaną narodowość. Tych sytuacji było jednak stosunkowo mniej, w porównaniu z przestępstwami na tle seksualnym, które dokonywane były w czasie wojny. Kobiety padały ofiarami brutalnych napaści, szantaży seksualnych czy gwałtów. Autorka poruszyła także kwestię przemocy seksualnej w praktykach policyjnych i dokonywanych przez władzę sądowniczą, przemoc wobec Żydówek, gwałty podczas tłumienia Powstania Warszawskiego, a także przedstawiła jako ogólny sposób manifestowania władzy przez okupanta.

"Wojenne związki" są bardzo dokładnym zapisem owych wydarzeń. Widać, że Autorka wykonała naprawdę kawał dobrej roboty, zbierając wszystkie materiały źródłowe i przeszukując archiwa, a ponad czterdziestostronicowa bibliografia i przypisy robią naprawdę wielkie wrażenie. Zresztą sama Maren Röger w podziękowaniach tłumaczy, jak zbierała materiały do książki i kto jej w tej pracy pomagał. Nie można więc odebrać Autorce ogromu pracy, jaką włożyła w swą książkę i ważności tematu, jaki postanowiła poruszyć, mimo że temat, jak wiadomo, jest kontrowersyjny nawet do dnia dzisiejszego.

Jeśli jednak chodzi o moje subiektywne wrażenia z lektury, są one raczej średnie. Książka z opisu i mojej powyższej charakterystyki, z założenia powinna wzbudzać w czytelnikach olbrzymie emocje, choćby ze względy na trudną i drażliwą tematykę, w praktyce jednak, nie poruszyła mnie, nie wzburzyła tak, jak oczekiwałam. 

Literatura faktu jest specyficzna, ale ta akurat pozycja przypomina bardziej "suchą" dokumentację, wyjętą z archiwum, rzetelną pracę naukową, niż książkę, która może zainteresować przeciętnego czytelnika. Nie jestem historykiem z zamiłowania, nie dla mnie daty, miejsca i nazwiska. Wolę emocje, historie konkretnych ludzi, a te niestety są w książce sprowadzone tylko do konkretnych danych ...
 
Najbardziej poruszającym rozdziałem jest oczywiście ten trzeci, mimo że i tutaj całość opisana jest bardzo rzeczowo, a Autorka ogranicza się tylko do podania suchych faktów. Niestety to nie wystarczyło, żebym osiągnęła satysfakcję z lektury. Przedzierałam się przez ogrom danych, przez co czytanie bardzo mi się dłużyło. Ostatecznie więc daję książce 4/6, bo nie można odebrać jej rzetelności i dokładności w przedstawieniu tematu. Nie polecam więc książki osobom, które oczekują po tym temacie większych emocji. Jest to raczej propozycja dla ludzi zainteresowanych tematem II Wojny Światowej pod kątem społecznym czy relacji okupantów z okupowanymi właśnie.
 
Sardegna

Planszówkowo #2 "Dzielne Myszki"


posted by Sardegna on , , ,

No comments

Właśnie sobie uświadomiłam, że mój ostatni wpis o grach planszowych został opublikowany w kwietniu, wtedy bowiem opisywałam świetną, rodzinną planszówkę "Zwierzaki na tratwie" (przeczytać o niej możecie TUTAJ). Nie znaczy to oczywiście, że od kwietnia w nic nie gramy. Rozrywki planszowe stanowią sporą część naszego wolnego czasu, ale nie ukrywam, że każdy członek rodziny ma w tym temacie jakieś preferencje i czasami trudno nam się dogadać. 

"Dzielne myszki" to gra, która jakoś nas godzi w tej kwestii, choć zaznaczam, że można w nią zagrać maksymalnie dwa razy pod rząd, a potem trzeba poszukać jakieś alternatywy.


Twórcą gry jest Manfred Ludwig, jej zasady nie są skomplikowane, ale na pierwszy raz warto zagrać z kimś dorosłym, żeby w razie wątpliwości wyjaśnił dzieciom, co i jak. Z założenia, planszówka jest przeznaczona dla dzieci od lat 4, z czym się absolutnie zgadzam.

Gra składa się z:
  • 1 drewnianej figurki kota
  • kostki do gry 

  • 18 figurek myszek: 4 żółte, 4 zielone, 5 niebieskich i 5 czerwonych
  • planszy z trasą ucieczki myszek

  • 20 kawałków sera, po 4 w każdym z 5 rozmiarów:  
 4 całe serowe koła

 4 połówki

 4 ćwiartki

 4 "podwójne ćwiartki" 


i 4 kawałki stanowiące 3/4 całości serowego koła
W "Dzielne Myszki" można grać w 2, 3 lub 4 osoby. Jeżeli gra się w dwójkę, należy rozdzielić między siebie liczniejsze myszki niebieskie i czerwone. Grając w trójkę bądź czwórkę, rozdzielamy sobie po 4 myszki (odejmując jedną z liczniejszego koloru). Gra rozpoczyna się w boksie startowym, gdzie umieszczone są wszystkie myszki. Figurkę kota umieszcza się na strzałce, znajdującej się na jednym z pól na planszy.

Wybrany gracz rozpoczyna od rzutu kostką, i o tyle pól na planszy przesuwa swoją dowolną myszkę. Kostka nie jest jednak tradycyjna, nie ma sześciu oczek, ani tradycyjnego jednego oczka, zamiast tego znajdują się na niej symbole kota. Kiedy gracz wyrzuci ten symbol, jego myszka może przesunąć się tylko o 1 pole do przodu, ale o tyle samo przesuwa się także kot. Myszki muszą jak najszybciej oddalić się od kota, zmierzając do kryjówki z całym kółkiem serowym. Jeżeli jednak po drodze niezbyt im się powiedzie, mogą w trakcie wyścigu po planszy, skręcić do czterech pomocniczych kryjówek: z ćwiartką, podwójną ćwiartką, połówką, czy z 3/4 kawałków sera. Kiedy myszki skręcają do kryjówek, gracz zabiera ser (od jego ilości będzie zależeć zwycięstwo), natomiast myszka ląduje już poza planszą i nie może dalej brać udziału w wyścigu.


Zwycięzcą jest gracz, który po utracie wszystkich myszek będzie miał najwięcej sera. Ale! To jeszcze nie koniec. Kot również wędruje po planszy i kiedy zrobi całe okrążenie i wróci do swojej startowej strzałki, zaczyna poruszać się już o 2 pola do przodu. Kiedy kot stanie na polu z myszką, albo ją wyminie, myszka ląduje poza planszą, odpadając z gry. Wbrew pozorom, kot jest szybki, trzeba więc sprytnie rozplanować, co się lepiej opłaca. Czy lepiej ryzykować i podążać do samego końca wyścigu, czy lepiej ulokować myszki w kryjówkach z mniejszymi, ale za to pewnymi, kawałkami sera.


W "Dzielne Myszki" gramy zazwyczaj w czwórkę. Rzadziej w dwójkę czy trójkę. Gra nie jest jakoś szczególnie nieprzewidywalna, ale czasami zdarzają się naprawdę nagłe zwroty akcji, zwłaszcza kiedy kot szaleje na planszy.

Uwaga:

Zmodyfikowaliśmy zasady grając w dwójkę. Gracze dostają do dyspozycji wszystkie myszki (jeden gracz - dwa kolory myszek), dzięki temu mamy więcej możliwości ruchu i ucieczki do kryjówek, ale też musimy szybciej się poruszać. Gra nabiera dynamiki i przez to, staje się nieprzewidywalna.

Jak gra sprawdza się w praktyce? Tak, jak napisałam na początku, gramy w nią na "rozruch". Strzelamy sobie dwie partyjki "Dzielnych myszek", a potem przechodzimy do czegoś konkretniejszego. Moje dzieci mają 6 i 8 lat, ale wydaje mi się, że w przypadku młodszych dzieci gra też spełni swoje zadanie. 

Podobnie, jak to miało miejsce przy okazji "Zwierzaków na tratwie", gra jest pięknie wydana, plansza twarda, a elementy drewniane są trwałe i naprawdę ładne. Polecam.

Sardegna

"Niebezpieczna gra" Joanna Opiat - Bojarska


posted by Sardegna on , , , ,

No comments


Wydawnictwo: Czwarta Strona
Liczba stron: 432
Moja ocena : 5/6

"Niebezpieczna gra" autorstwa pani Joanny Opiat-Bojarskiej, to drugi tom cyklu kryminalnego, z psycholog Aleksandrą Wilk w roli głównej. Jak to u mnie często bywa, zaczęłam czytać serię nie po kolei, bo nie znałam oczywiście tomu pierwszego - "Gry pozorów". Na szczęście można ten tom czytać zupełnie niezależnie, bo nawet ja, osoba, która nic o Aleksandrze Wilk nie wiedziałam, spokojnie potrafiłam rozeznać się w akcji.

Powieść jest bardzo dobrze skonstruowanym kryminałem, takim, który to wciąga czytelnika w swoją grę. Sporo się dzieje, jest wiele wydarzeń, które rozgrywają się jednocześnie, z tym, że czytelnik na bieżąco musi je weryfikować, ponieważ niektóre rozgrywają się aktualnie, a inne są retrospekcjami, ale przedstawione są w taki sposób, jakby działy się właśnie w chwili obecnej.

Główna bohaterka - Aleksandra Wilk, to pani psycholog, matka dwójki dzieci, i z tego co można się dowiedzieć nie znając części pierwszej, jest ona młodą wdową, która nie do końca jeszcze poradziła sobie ze śmiercią męża. Do tego, zmaga się ze swoją bratową, która uważa że jest ona złą matką i nie nadaje się do wychowywania dzieci jej brata. Aleksandra dochodząc do równowagi, próbuje oderwać się od bieżących problemów, i kiedy jej dzieci są na wakacjach, korzysta z chwili wolnego i wyrusza ze swoją przyjaciółką, z rodzinnego Poznania, na weekend do Łodzi. Niezobowiązujący wyjazd przeradza się jednak w niebezpieczną rozgrywkę, w którą Aleksandra zostaje bezpośrednio wkręcona. 

A wszystko za sprawą kolegi ze studiów Sebastiana Adamczyka, psychiatry, który specjalizuje się w amnezji klinicznej. Ma on na swoim łódzkim oddziale pacjenta NN, który po wypadku stracił zupełnie pamięć. Facet nic nie kojarzy, nic nie wie, nic nie pamięta, ale powtarza jedno nazwisko: Aleksandra Chmielewska - czyli panieńskie nazwisko bohaterki. Aleksandra nie ma ochoty na pomoc poszkodowanemu, tym bardziej, że w konfrontacji zupełnie nie kojarzy mężczyzny, który uparcie ją woła.

Kiedy jednak facet zaczyna przypominać sobie niektóre fakty z życia, a Aleksandra wkręca się w rozwiązanie zagadki jego wypadku i tożsamości, akcja zaczyna nabierać tempa. Bohaterka zostaje wciągnięta w niebezpieczną grę, w której poszkodowany i jego tajemnice to tylko wierzchołek góry lodowej. Do tego, okazuje się, że sprawa, w jaką zamieszany jest NN, może bezpośrednio zagrozić bezpieczeństwu samej pani psycholog.

Jednocześnie z tą sprawą, toczy się inna, związana z morderstwem na tle rabunkowym, dokonanym w latach 90 - tych, na nieco zdziwaczałej staruszce. Policjantka, która prowadzi tę sprawę, Urszula Zimińska, znajduje nieoczekiwanie wspólny mianownik pomiędzy NN, a morderstwem przed laty. Nie wiadomo tylko, co z tym wszystkim wspólnego ma Aleksandra...

"Niebezpieczna gra" to bardzo dobrze skonstruowany kryminał, którego akcja wciąga czytelnika na dobre. Osobiście, w ogóle nie planowałam czytać tej powieści. Wiedziałam, że to drugi tom, chciałam więc wstrzymać się na razie z jego lekturą. Zerknęłam tylko, o czym jest pierwszy rozdział. No a reszta jakoś tak, przeczytała się sama...

Aleksandra Wilk jest bardzo ciekawą, charakterną postacią. Mam wrażenie, że jej osoba została doskonale pokazana w tomie pierwszym, myślę więc, że jeszcze przede mną odkrycie jej wszystkich cech. Podobnie, jest z charakterystyką innych, ważnych bohaterów: szwagierki, dzieciaków Aleksandry, jej przyjaciółki Olgi -  to wszystko jeszcze przede mną, bo zakładam, że tom pierwszy i tom kolejny, przyniosą odpowiedzi na niektóre pytania, z tymi osobami związane.

Fabuła powieści jest nieco zagmatwana, ale też przez to interesująca. Dynamikę wprowadzają retrospekcje, rozgrywające się w latach 90-tych, pojawiające się trochę znienacka, pomiędzy aktualnymi wydarzeniami. Podobał mi się sposób, w jaki Autorka powiązała kryminalną sprawę zabójstwa z przed lat, z historią tajemniczego mężczyzny po wypadku, a wspólnym mianownikiem zrobiła właśnie Aleksandrę Wilk. To rozwiązanie było trochę ryzykowne, ale nadało całej opowieści element zaskoczenia i spowodowało, że przedstawiona historia stała się nieoczywista.

Muszę rozejrzeć się za "Grą pozorów", choćby dlatego, żeby poznać wydarzenia, związane ze śmiercią męża Aleksandry, a także dowiedzieć się czegoś więcej o samej bohaterce i jej rodzinie. Sięgnę także po tom trzeci, który jest dopiero w przygotowaniu, bowiem otwarte zakończenie sugeruje, że życie Aleksandry wywróci się do góry nogami. Trzeba będzie więc bohaterce w tym chaosie potowarzyszyć.
  
Sardegna

"Muza" Jessie Burton


posted by Sardegna on , , , ,

6 comments


 Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Liczba stron: 480
Moja ocena : 6/6

"Muza" to druga, po debiutanckiej "Miniaturzystce", powieść brytyjski Autorki, Jessie Burton. Pierwsza jej książka została bardzo dobrze przyjęta przez szerokie grono czytelników, i faktycznie, mnie też się bardzo podobała. Po lekturze obu powieści mogę stwierdzić, że  jest coś charakterystycznego w stylu pisarki, coś, co powoduje, że czytając "Muzę" od razu na myśl przychodzi nam "Miniaturzystka". Bardziej mam tutaj na myśli styl prowadzenia opowieści niż schemat fabuły, bowiem obie historie są od siebie zupełnie różne. "Miniaturzystka" jest trochę magiczna i nadnaturalna, "Muza" za to, jest wyjątkowo realistyczna, nawiązująca do prawdziwych postaci i miejsc. 

"Muza" pełna jest niebanalnych sytuacji, nawiązań i ciekawych motywów. Jest to książka o sztuce (bo to ona gra w całej tej historii pierwsze skrzypce) i o ludziach z nią związanych. Fabuła rozgrywa się na dwóch płaszczyznach, z czego jedna toczy się na hiszpańskiej prowincji, w latach 30 tych XX wieku, kiedy to Europa staje na skraju II Wojny Światowej, druga natomiast, rozgrywa się trzydzieści lat później w Londynie.

W 1939 roku, na andaluzyjską wieś przenosi się wraz z żoną Sarą i nastoletniego córką Oliwią, wykształcony Żyd marszand, Harold Schloss. Związany ze sztuką, utrzymuje międzynarodowe kontakty z ludźmi z całej Europy pośrednicząc w sprzedaży obrazów najznamienitszych artystów, takich jak: Kokoszka, Klimt czy Bosch. Oliwia wychowana w otoczeniu sztuki również wykazuje artystyczne zdolności. Otrzymuje nawet stypendium Slade Scholl of Fine Art w Londynie, maluje jednak w sekrecie przed rodzicami bojąc się ich krytyki. 

Kiedy w Europie pojawiają się pierwsze niepokojące wieści o początkach wojny, nastroje andaluzyjskiej ludności stają się nerwowe. Nikt z przyjezdnych nie może czuć się bezpiecznie, kiedy mieszkańcy zaczynają spierać się politycznie między sobą, jednak na marszandzie i jego rodzinie nie robi to wrażenia. Życie Oliwi nabierze dopiero tempa, kiedy w posiadłości Schlossa schronienie znajdą Izaak i Theresa Robles.

Drugi tor wydarzeń toczy się trzydzieści lat później, w Londynie, i związany jest z młodą imigrantką z Trynidadu, Odelle Bastien. Dziewczyna wykształcona w dziedzinie historii sztuki znajduje wymarzoną pracę w Instytucie Skeltona, u panny Marjorie Quick. Pewnego dnia, przypadkowo, natyka się na niesamowity obraz, który okazuje się być dawno zaginionym dziełem, cenionego artysty z lat trzydziestych, Izaaka Robels.

Tym sposobem, obie płaszczyzny stykają się ze sobą. Czy wspaniałe, zaginione przed laty, dzieło "Rufina i lew" jest autentykiem? Co tak naprawdę wydarzyło się w domu Harolda Schlossa, po przybyciu malarza Izaaka Robelsa? I najważniejsze: jaki związek z tą sprawą sprzed trzydziestu lat ma skromna Odelle, czarnoskóra imigrantka, która próbuje odnaleźć swoje miejsce w nieprzyjaznym Londynie?

"Muza" to wielowątkowa powieść, w której główną rolę odgrywa sztuka, ale poza malarstwem jest to także historia o miłości, poświęceniu, przyjaźni i zdradzie. Jest to opowieść o wojnie, o przetrwaniu, i o szukaniu swojego miejsca po jej zakończeniu. Z jednej strony jest Odelle - szukająca odpowiedzi, próbująca spełniać się artystycznie, przytłoczona atmosferą wielkiego miasta i nie zawsze przyjaznych jej mieszkańców, z drugiej - Oliwia - szukająca akceptacji, miłości, własnej drogi życiowej. Obie kobiety, tak różne coś, a raczej ktoś, jednak łączy.

Historia autorstwa Jessie Burton jest po prostu bardzo dobrze napisaną, inteligentną powieścią, której czytanie sprawia wielką przyjemność. Czytelnik płynne przechodzi pomiędzy wydarzeniami rozgrywającymi się w latach 30 - tych i 60 - tych, snuje domysły, analizuje treść, konfrontuje ją z prawdą, przeżywa niepokoje i identyfikuje się z bohaterami. Nie dziwi więc fakt, że powieść została tak dobrze przyjęta przez czytelników. Gwarantuję, że jest w niej coś wyjątkowego. Gorąco polecam!

Sardegna